Zakończyła się runda zasadnicza, a tym samym nie ma już kalkulacji i sztucznego obniżania KSM. Jeśli więc poszczególne drużyny pokazały swoje prawdziwe oblicze, to można zacząć się zastanawiać czy faktycznie aktualny regulamin jest dobry. Według mnie nie, bo widać gołym okiem, że nawet pomiędzy tymi, którzy awansowali do szóstki jest przepaść. I żadne próby uzdrowienia sytuacji oparte na zeszłorocznych danych nie są w stanie tego zmienić.
Weźmy przykład pary Stelmet Falubaz Zielona Góra i PGE Marma Rzeszów. Aktualny KSM wynosi odpowiednio 41,3 i 40,38. Teoretycznie można się więc spodziewać zaciętej rywalizacji, a tymczasem wynik dwumeczu brzmi 119:61. Przecież to jest pogrom. Na miejscu pani Marty Półtorak spaliłbym się ze wstydu, że wydałem pieniądze na jakąś zbieraninę ludzi szumnie nazywanych drużyną. Chyba, że… Nie będę spekulował, bo się zagalopuję. No, ale trudno jest nie spekulować, jeśli para zielonogórskich młodzieżowców (KSM w sumie 6,86) w siedmiu startach przywozi 12 punktów, w tym aż dziesięć zdobytych na rywalach, a najdroższy zawodnik ekstraligi – Jason Crump (KSM równy 8,28) – zdobywa w sześciu biegach zaledwie 11 „oczek”, z czego tylko sześć na przeciwnikach. O czym to świadczy? Według mnie przede wszystkim o radykalnie różnym podejściu do tematu ludzi odpowiedzialnych za ustawienie składu. Patrząc na seniorski skład rzeszowian trudno się do czegoś przyczepić (może poza jedynym wychowankiem w tym gronie). Dlaczego więc kończą sezon w pierwszej połowie sierpnia? Ten, kto widział ich ostatni tegoroczny ligowy występ nie będzie miał kłopotów z odpowiedzią na to pytanie. Każdy sportowiec chce wygrywać, ale czasem brakuje wiary w sukces albo odpowiedniej motywacji. Przecież nawet remis w Zielonej Górze mógłby dać „Żurawiom” awans do półfinałów. Trudno jednak myśleć o tym, jeśli raptem dwóch zawodników potrafi co jakiś czas wygrywać z rywalami. Założę się, że gdyby zamieniono menadżerów, to wynik wcale nie byłby tak oczywisty. Paradoksalnie często główną bronią są właśnie ci, którzy nie walczą na torze, ale za to potrafią zmotywować swoich podopiecznych do walki. Falubazowi wystarczyło przecież zaledwie 31 punktów do awansu, a zielonogórzanie zdobyli ich aż 60 i to w bardzo dobrym stylu.
Chyba podobną receptę na sukces można zaobserwować w pozostałych wczorajszych pojedynkach. Ja wiem, Unia Leszno miała kontuzjowanych aż pięciu zawodników. Ale jednak mimo wszystko była zdecydowanym faworytem w meczu ze Stalą Gorzów. Miał być atut własnego toru, a wyszło jedno wielkie G. Pewnie 99,9% kibiców spodziewało się bardzo przyczepnego toru. I co? Wystarczył deszcz, żeby cały pomysł na „sukces” obrócił się przeciw gospodarzom. Nie wierzę, żeby leszczynianie nie mieli prognoz mówiących o intensywnych opadach. Pisałem, że kluczowymi postaciami w Unii będą Janusz Kołodziej i Edward Kennett. Nie pomyliłem się, ale nie jest to jakiś specjalny powód do dumy, bo na taki pomył wpadłaby większość przeciętnych kibiców. Powstaje pytanie: dlaczego ta dwójka nie poradziła sobie na własnym torze? Teoretycznie odpowiedź jest banalnie prosta – „Kołdi” jest bez formy, a Brytyjczyk, jak zdecydowana większość jego rodaków, nie radzi sobie na „Smoczyku”. Problem jest chyba jednak gdzie indziej. Brakuje pomysłu na wciągnięcie ich na choćby przeciętny poziom. Janek nie potrafi nawet zbliżyć się do ubiegłorocznych osiągnięć, które, tak to na razie wygląda, były raczej wyskokiem niż jakąś ustabilizowaną formą. Nie ma się co czarować. Większość składu Stali jest mocno przeciętna, więc jeśli udaje się sklecić z nich jakiś sensowny zespół, to gratulacje należą się przede wszystkim Czesławowi Czernickiemu. Na pocieszenie leszczynianom zostaje fakt, że bezpośredni rywale do walki o czwarte miejsce są tak słabi, że „Byki” mimo wszystko awansują do półfinału.
Szkoda trochę wrocławian. Jednak różnica między nimi, a Unibaksem była na tyle duża, że klęski na Stadionie Olimpijskim nie można tłumaczyć pechem i wypadkami krajowych seniorów. Trudno coś więcej tu napisać. Chyba tylko tyle, że życzę powrotu do zdrowia Piotrkowi Świderskiemu. Wypadek był koszmarny. Nawet dmuchana banda nie była w stanie zatrzymać impetu uderzenia żużlowca i jego motocykla.
Na koniec mała dygresja. Ostatnie kilka dni spędziłem w Karpaczu i okolicach. Wracając do domu w niedzielę mijałem dłuuuugi sznurek aut próbujących wjechać do tejże miejscowości. Nie wiem ile spalin poszło w powietrze, ale na pewno była to masakryczna ilość (1,90 zł dziennie wynosi opłata klimatyczna). Jednocześnie aż żal patrzeć na zdewastowane karkonoskie linie kolejowe nieczynne od jakiegoś czasu, bo przecież u nas nic nikomu się nie opłaca. Nie wiem czy jesteśmy narodem tak głupim czy tak bogatym, że stać nas na bezpowrotne zrujnowanie wspaniałych tras turystycznych. Skoro w Czechach można, to pewnie i u nas dałoby się zachować te tory, gdyby zamiast ciężkich lokomotyw puszczono tam lekkie szynobusy, a kolejowe związki zawodowe potrafiły zrobić coś konstruktywnego zamiast wiecznie grozić strajkiem. Z drugiej strony czasem śmiech politowania ogarnia człowieka, gdy patrzy się na dramatyczne próby zaistnienia małych miasteczek w świadomości turystów. A to Polska właśnie…