Umieć docenić normalność

Czasem zdarzy się, że przeczytam jakiś artykuł dotyczący zmian, które mają wejść w naszych najlepszych żużlowych ligach świata, albo propozycji usprawnień, dzięki którym kibice mają być jeszcze bardziej usatysfakcjonowani. Postaram się napisać kilka moich refleksji, a także podrzucić kilka nowych pomysłów – równie głupich, na poprawienie atrakcyjności widowisk.

Na początku zadam kilka pytań i chciałbym znaleźć na nie choć częściową odpowiedź. Dla kogo organizowane są zawody ligowe w Polsce? Kto jest najważniejszy? Jak rozumieć dziś pojęcie „kibic”? Kim są zawodnicy w tym całym procesie? Dlaczego tak wiele jest rzeczy doskonale niepotrzebnych w ligowym żużlu? Ile jeszcze w ogóle żużla w tym żużlu? Pytania stare jak nasza ekstraliga.

Przeczytałem wspaniałą wizję, według której ideałem byłoby skrócenie meczów ligowych do 75-80 minut, żeby w tym samym czasie zmieścić w telewizji cztery zamiast trzech spotkań. Bo jak pogoda zmusiła, to się udawało. Jakby tak się dobrze zastanowić, to rozegranie piętnastu wyścigów nie może trwać krócej niż 60 minut, czyli liczę tutaj cztery minuty na jeden bieg: dwie minuty mają zawodnicy na ustawienie się na starcie, 55-70 sekund trwa wyścig, a potem żużlowcy muszą jeszcze zjechać do parkingu. Dopóki wszyscy nie zjadą, nie można włączyć czasu dwóch minut. Jeśli do tego dołożymy równania toru (cztery w trakcie meczu) oraz nominowanie zawodników do dwóch ostatnich biegów, to mamy dodatkowe co najmniej dwadzieścia minut. Oczywiście nie licząc lotnych startów i oczekiwania na decyzję sędziego, sytuacji kontrowersyjnych i oczekiwania na decyzję sędziego, roszad taktycznych, startów wyścig po wyścigu, przerw spowodowanych interwencją lekarzy, itd.

Można oczywiście skrócić czas na podjechanie do taśmy do minuty. Można wyrzucić jedno równanie toru. Można wypuszczać zawodników wcześniej na tor (przykład mieliśmy podczas deszczowego finału SEC w Pardubicach) nakazując organizatorom posiadanie osobnej bramy wjazdowej i wyjazdowej, czyli przerzucić nowe koszty na samorządy. Zaoszczędzi się w ten jakieś dwadzieścia pięć minut. I co dalej? A może skrócić wyścigi do trzech okrążeń?

Ktoś kiedyś powiedział, że pośpiech upokarza i niewątpliwie mamy dużo większy komfort, kiedy nie musimy się spieszyć. Po co więc dodawać dodatkowy stres do czegoś, co już w samej swej konstrukcji jest bardzo niebezpieczne? Oczywiście dla pieniędzy. Swoją drogą, jeśli faktycznie ktoś wpadł na taki pomysł, to jak wielki musi być strach przed brakiem pieniędzy w tym naszym niby tak bogatym żużlu? Nic się nie dzieje bez przyczyny. Skoro telewizja ma dostać jeszcze więcej, to znaczy, że coraz większa robi się dysproporcja w środkach pozyskiwanych przez zarządzających ligą, co mówiąc wprost – oznaczałoby po prostu brak chętnych do finansowania tej zabawy. Gdyby tak rzeczywiście było, to dlaczego nie zacząć od szukania oszczędności finansowych? Nie oczekuję odpowiedzi. Zbyt wielu na tym dobrze zarabia, żeby zrezygnować. Zobaczymy co będzie się działo po wyborach samorządowych, które mogą mocno zweryfikować mocarstwowe zapędy wielu klubowych działaczy.

Kim w tym wszystkim jest kibic? Ten wzorcowy ma oczywiście wziąć do ręki pilota, włączyć telewizor i dać się prowadzić za rączkę organizującym transmisję. Ma mieć poczucie, że wszystko jest dla niego organizowane, że reporterzy wyprzedzając jego pytania dowiadują się od zawodników rzeczy doskonale niepotrzebnych, że komentujący zauważą nowy silnik, jakby to miało jakieś znaczenie, że kamerzysta zrobi czasem zbliżenie na dziewczyny, bez których te zawody też mogą się odbywać, że zostanie powiedziane kiedy jest kontrowersja, żeby kibic oglądał wieczorne studio, że policzymy mijanki w celu określenia czy mecz jest ciekawy. I tak wzorcowy kibic, choć tak naprawdę nie ma na nic wpływu, ma mieć poczucie zadowolenia i panowania nad wszystkim przez zarządzających rozgrywkami. Trochę jak jazda samochodem autonomicznym, gdzie rola człowieka ma się ograniczyć do obecności i ustalenia punktu końcowego.

A co zrobić z tymi, którzy mimo wszystko kupują bilety? Przecież oni nie słyszą wywiadów, często nawet nie znają decyzji sędziowskich, nie mają powtórek. Myślę, że ci, którzy zarabiają na żużlu mają świadomość, że na stadionowych kibicach wielkiego interesu się nie zrobi. Skoro chcą przyjść, to niech przyjdą, ale potem mają szybciutko wrócić do domów i włączyć telewizory. I tak spora grupa siedząc na stadionie ma włączoną relację telewizyjną w telefonach, żeby wiedzieć co się dzieje.

Paradoks polega na tym, że żużel jako dyscyplina, wcale nie jest u nas specjalnie popularny. Widać to po „tłumach” na imprezach, które wykraczają poza ligę albo SGP lub SEC. Na imprezach młodzieżowych frekwencja, to w porywach jakieś 1-2% widzów ligowych, choć często te zawody są ciekawsze. Zawody indywidualne, nawet te z długą historią, jakoś nie mogą się przebić do świadomości ligowych kibiców. Wbrew powszechnej opinii nie ma tutaj wcale dużego potencjału, dlatego lepiej jest uderzać do kibiców telewizyjnych, których jest więcej. Tendencja jest taka, żeby zniechęcić ludzi do zasiadania na trybunach. Póki co jeszcze w niektórych ośrodkach wytworzyła się moda na obecność na stadionie, ale moda jak to moda – dziś jest, a jutro nie wiadomo czy będzie. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, że w porównaniu z kibicem telewizyjnym, ten stadionowy jest często traktowany jak zło konieczne. I chociaż w telewizji nie ma tego dźwięku, nie ma latających kamyczków, nic nie czuć, także atmosfery, to jednak siedząc w fotelu nie ma kolejek po piwo czy przegryzki.

Gdzie są w tym wszystkim zawodnicy? Przecież to oni powinni być najważniejsi, bo bez nich będzie imprez. Tymczasem oni wciąż podkulają ogon, dostosowują się do coraz większych ograniczeń, muszą dbać o wizerunek sponsorów ligi i swoich, a za naruszenie swoich obowiązków są karani finansowo. Krótko mówiąc, zostali marionetkami w rękach telewizji i działaczy, bo sami na to pozwolili wybierając duże pieniądze. I widać, że powoli te duże pieniądze przestają wystarczać. Żużlowcy są zmęczeni, zniechęceni, osaczeni przez reporterów z kamerami i mikrofonami, przez dziennikarzy opisujących niestworzone rzeczy, a potem stających w obronie tychże zawodników. Najwyraźniej tego właśnie domaga się gawiedź szukająca sensacji. Jak w kontekście ogromnych pieniędzy, które czołowi polscy żużlowcy zarabiają w ekstralidze traktować powrót Macieja Janowskiego do Anglii, rozpatrywanie tego kierunku przez Piotra Pawlickiego, powrót Patryka Dudka do Szwecji i Danii? Ewidentnie coś się zatrzymało w ich karierach, choć przecież tak niewiele się zmieniło. Tymczasem świetny sezon i ewidentny fun z jazdy mieli Emil Sajfutdinow i Przemysław Pawlicki, którzy startowali naprawdę sporo. Jednocześnie medal IMŚ zdobył Martin Vaculik, który liczbę startów ograniczył do absolutnego minimum. Zobaczymy kto na tych zmianach wyjdzie lepiej.

Co jeszcze można wymyślić, żeby przyciągnąć ludzi do oglądania żużla. Pokazywanie wyścigów z drona, specjalne kanały relacjami live z boksów zawodników, pokazywanie czasów reakcji zawodników, mierzenie tętna, to wszystko już było. Podłączać zawodników do wykrywacza kłamstw podczas wywiadów? Mierzyć arbitrom czas na podjęcie decyzji? A może zrezygnować z arbitrów i podejmować decyzję na podstawie głosowania kibiców poprzez aplikację PGE Ekstraligi? Pół minuty na decyzję – to dużo krócej niż potrzebuje sędzia. Albo zrobić w aplikacji możliwość ubierania dziewczyn w dowolne stroje? Która będzie najczęściej ubierana zdobędzie dodatkowy punkt dla swojej drużyny. Albo w przypadku remisu wytypować po jednym zawodniku z każdej z drużyn i dać im puzzle 20 części do ułożenia – kto wygra ma punkt bonusowy? A może np. trzynasty wyścig meczu zrobić w prawo? A może zaczynać wyścig już w parkingu i zwęzić bramę wyjazdową?

Mniej znani zawodnicy nie mają za wiele do powiedzenia. Ciekaw jestem jednak czy istnieje jakaś granica absurdu, której żużlowcy z czołówki finansowej nie przekroczą za żadne pieniądze?

Dobrze że wciąż można znaleźć zawody, podczas których nikt nie pogania organizatorów i zawodników, gdzie można usiąść na trawie i zrywać koniczynę, gdzie dziewczyny (jeśli w ogóle są) wyglądają normalnie, a nie jak modelki z magazynów dla dorosłych. Dobrze, że są wciąż miejsca, gdzie docenia się kibica zasiadającego na trybunach, gdzie deszcz nie jest problemem, gdzie można wejść do parkingu i porozmawiać z zawodnikami. Dobrze, że są żużlowcy chcący ścigać się za wspomnianą niegdyś czapkę śliwek. Dobrze, że są jeszcze miejsca, gdzie jest po prostu normalnie. I dopiero patrząc z takiej perspektywy widać jak dziwnie wyglądają ci, którzy się spieszą. Jak trudno to docenić…

One thought on “Umieć docenić normalność

  • 18-01-2024 z 15:12
    Permalink

    Jakie to mądre i smutne zarazem. Uszy mnie bolą, kiedy słyszę, że żużel to produkt, który trzeba dobrze sprzedać. My serc nie sprzedamy i dlatego tak bardzo nas bolą zmiany usztywniające wszystko, co się tylko da. Kolega spiker z ekstraligi powiedział mi, że przedstawiając zawodników na prezentacji, nie może powiedzieć więcej niż numer, imię i nazwisko. Inaczej kara. Czy to normalne?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *