W świąteczną środę dwukrotnie odwiedziłem zielonogórski stadion, chociaż żadnej z imprez nie obejrzałem do końca. Tak wyszło. Cieszę się, że mogłem zobaczyć tyle ile zobaczyłem, bo przecież i tak na trybunach spędziłem ponad cztery godziny.
Puchar MACEC (Motorcycle Association of Central European Countries czyli Stowarzyszenie Motocyklowe Krajów Europy Środkowej), to impreza dla koneserów żużla. I nie chodzi tutaj o jakiś wyśrubowany poziom, ale właśnie o to, że przyjeżdżają zawodnicy z krajów, w których speedway jest dyscypliną typowo amatorską, traktowaną mocno hobbystycznie. Nie da się ukryć, że reprezentanci Rumunii czy Bułgarii mogliby się pościgać z przedstawicielami polskiego żużla nieprofesjonalnego i wcale nie byliby faworytami. Fajne w tym wszystkim jest to, że choć przez wiele lat w tych krajach nie było czynnych torów, to jednak są pasjonaci, którzy chcą się tam bawić w speedway. Co więcej, obiekty w Targowiszcze czy Szumen znów są używane i dla mnie jako kibica tej dyscypliny jest to bardzo pozytywna informacja. Dlaczego? Bo żużel tam przeżył, chociaż nie powinien, a to z kolei dowodzi, że wcale się nie kończy. Bo tak naprawdę Polska jest w tym przypadku wyjątkiem, a nie regułą. Cały sens tej zabawy polega na tym, że są ludzie, którzy chcą się ścigać i są ludzie, którzy chcą to oglądać. I ani jedni, ani drudzy nie potrzebują do tego Motoareny, ani milionowych kontraktów. Wystarczy owal z odpowiednią nawierzchnią i trochę miejsca dla kibiców. Prawda jest taka, że speedway nigdy nie będzie dyscypliną dla pań w odświętnych strojach, bo tu jest kurz, latające kamyczki, hałas i specyficzny zapach, choć ten niestety zmienił się ostatnio w smród spalonego sprzęgła. Zarówno zawodnicy jak i kibice, to pasjonaci (pomijam tzw. kibiców ligowych, którzy psują ogólny obraz, chociaż wydaje im się, że są sensem całego tego przedsięwzięcia), bo speedway jest jak heavy metal – albo się go lubi, albo nie. Chociaż największe pieniądze są w Polsce, to tak naprawdę trzeba pojechać do Czech albo Niemiec (w sumie to gdziekolwiek indziej niż Polska, ale te dwa kraje wymieniłem, bo są najbliżej), żeby poczuć ducha tej dyscypliny. I takiej możliwości życzę wszystkim naszym kibicom.
Z imprezy przedpołudniowej zobaczyłem pierwsze osiem wyścigów, bo na tyle pozwoliły mi moje dzieci. Idiotyzmem całej sytuacji jest to, że dla dwuletniej córki musiałem kupić bilet i podać jej PESEL. Nie wiem po co. Fakt, może zasikać siedzenie i monitoring ją namierzy. To są granice absurdu polskiego żużla? Nie. Otóż zasiadając na trybunach nie mogę oglądać zawodów, bo zamiast wyścigu widzę… ochroniarza, który twierdzi, że musi stać, bo tak kazał mu jego przełożony. Czy gdzieś poza Polską na obiekcie żużlowym są ochroniarze? Ja nie spotkałem. I taki człowiek będzie stać i zasłaniać, dopóki nie przyjdzie jakiś myślący przedstawiciel tej samej firmy i nie każe mu odejść. Przerażający jest brak samodzielnego myślenia. Gość zakłada mundur i bezmyślnie wykonuje rozkazy jak… Mniejsza o to, bo się zagalopuję.
Same zawody były takie, jak można było się spodziewać, czyli z reguły jazda gęsiego i co jakiś czas dwóch żużlowców obok siebie. Taki jest urok tego typu imprez, dlatego napisałem wyżej, że są to zawody dla koneserów. Ważne dla mnie jest, że mieli przyjechać zawodnicy z Bułgarii, Rumunii, Węgier, Ukrainy, Słowacji, Czech i rzeczywiście przyjechali. Można się zastanawiać czy jest sens rozgrywania tego typu zawodów w Polsce. Ja twierdzę, że tak, bo jeśli pozwolimy startować tym zawodnikom tylko we własnych krajach, to tamtejsi mistrzowie nie będą mieli porównania z żużlem profesjonalnym. To jest zadanie na kilka dobrych lat. Jest jakaś szansa, że w przyszłości pojawią się talenty znad Dunaju. Martin Vaculik pokazał, że można.
Wieczorem odbył się finał IMP. Można oczywiście narzekać, że spośród tych, których zabrakło dałoby się tak naprawdę złożyć skład alternatywnego finału, ale uczestnicy tego turnieju pokazali całkiem fajny speedway, szczególnie w drugiej części zawodów. Początkowo wiało trochę nudą, bo pierwszy tor był w 90% gwarancją sukcesu, ale trzecia seria zapoczątkowała ściganie. Niejednokrotnie żużlowcy jechali na przysłowiowe żyletki i wypadek aż wisiał w powietrzu. Szkoda tego, co wydarzyło się w XIV biegu, bo to był trochę wyścig pocieszenia. Żaden z żużlowców nie miał już szans na jakikolwiek sukces w turnieju, a mimo wszystko doszło do groźnego wypadku. Mam nadzieję, że Krzysztof Jabłoński i Sławomir Musielak wrócą szybko do zdrowia. Szczególnie zawodnik z Rawicza, bo przecież w ubiegłym roku miał poważną kontuzję kręgosłupa.
Ostatecznie mistrzem Polski został Tomasz Jędrzejak i przyznam, że aż chciało się patrzeć jak popularny „Ogór” spontanicznie cieszy się z tego sukcesu. Wielkie gratulacje dla Tomka, bo był w tym dniu najlepszy. Taka jest specyfika jednodniowych finałów, ale też na tym polega ich urok. A zielonogórscy faworyci? Polegli z kretesem. Przed XX biegiem Piotr Protasiewicz i Grzegorz Zengota mieli szansę na srebrny medal. Obaj skupili się na sobie, a w podręcznikowy sposób ośmieszył ich młodziutki Bartosz Zmarzlik, perfekcyjnie rozgrywając pierwszy łuk. W moim sektorze był ojciec z synem, obaj z szalikami Stali Gorzów. Chłopak po tym biegu zamachał z radości szalikiem, a potem ojciec zrobił mu zdjęcie. I tak powinno być. Niech każdy kibicuje swoim i pozwoli na kibicowanie innym. Przecież to jest sens tej dyscypliny. Mam nadzieję, że obaj wrócili szczęśliwie do domu i nikt ich nie zaczepiał. Na szczęście, jak można było się spodziewać, nie było dopingu zorganizowanego i można było odpocząć od tzw. wiernych fanów Falubazu.
Na koniec jeszcze mały komentarz odnośnie występu Bartka Zmarzlika i Mirosława Jabłońskiego. Myślę, że ktoś powinien im zwrócić uwagę na bardzo niebezpieczną jazdę. Młody gorzowianin znów często starając się poprawić pozycję wychodził z łuku na jednym kole jadąc w stronę bandy (po lubuskich derbach zwracał na to uwagę Sasza Loktajew). Na razie zdołał panować nad motorem, ale wystarczy kawałek przyczepniejszej nawierzchni i może dojść do groźnego karambolu. Z kolei młodszy z braci Jabłońskich jadąc na prowadzeniu kompletnie nie wiedział co się dzieje za nim i będąc dość wolnym na dystansie bardzo chamsko zajeżdżał drogę próbującym go wyprzedzić rywalom. To, że nie doszło do tragedii w tym przypadku to niemal cud.