Korzystając z okazji, że walka o miano najlepszego zawodnika u naszych zachodnich sąsiadów rozgrywana była na położonym stosunkowo niedaleko torze w podberlińskiej wiosce Wolsflake, zaplanowałem sobie ten wyjazd jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Chciałem w jednym miejscu zobaczyć najlepszych niemieckich żużlowców. Nie wszystko wyszło tak jak sobie założyłem, ale wyjazd był w sumie udany.
Przez zdecydowaną większość czasu spędzonego w samochodzie padał deszcz i zastanawialiśmy się czy zawody w ogóle dojdą do skutku. Na miejsce okazało się, że zawodnicy właśnie odbywają trening, a dzięki opadom opóźniły się eliminacje (pierwotnie miały rozpocząć się o godz. 11), więc miałem okazję zobaczyć tych zawodników, których nigdy nie miałem możliwości oglądać.
Czarny tor pomimo deszczu wyglądał całkiem nieźle, choć chyba żaden polski komisarz nie pozwoliłby na nim rozpocząć próby toru. Tymczasem wyjechali w dużej amatorzy i dawali sobie radę, co po raz kolejny dowodzi, że nasi działacze obecnymi przepisami robią krzywdę i zawodnikom i kibicom. Co prawda już w pierwszym biegu mieliśmy karetkę na torze, ale na szczęście tym razem nic poważnego nikomu się nie stało. Nie da się ukryć, że eliminacje były zawodami raczej dla pasjonatów speedway’a, więc siłą rzeczy czekaliśmy na turniej główny. Warto zaznaczyć, że zawodnicy jechali mimo opadów, które jeszcze dwukrotnie odwiedziły tor.
Po dziesięciu eliminacyjnych biegach na tor wyjechała siódemka rozstawionych żużlowców (miało być ośmiu, ale nie przyjechał Robert Lambert, którego bardzo chciałem zobaczyć) i zapachniało zdecydowanie lepszym żużlem. I trochę walki rzeczywiście na początku było, bo faworyci popełnili kilka błędów i musieli przedzierać się do przodu. Niestety w szóstym wyścigu bardzo nieszczęśliwie upadł nieatakowany Christian Hefenbrock, a interwencja lekarzy niepokojąco się przedłużała. Karetka jednak nie odjechała ze stadionu, a organizatorzy zaczęli „porządkować” i polewać murawę. Po około pół godzinie przyleciał helikopter. Dochodziła godzina osiemnasta, a nadal nie było wiadomo kiedy zawody zostaną wznowione. Mając w głowie, że do pokonania mamy powrotne ponad 200 kilometrów zdecydowaliśmy, że nie będziemy dłużej czekać. Trudno, takie są czasem „uroki” wyjazdów.
Myślę, że warto zauważyć, że pomimo długiej przerwy nikt z kibiców nie narzekał i nie gwizdał. Wiadomo było, że konieczna jest pomoc, bo złamane żebro i przebite płuco oznaczało bezpośrednie zagrożenie życia. I chyba warto uczyć się kultury kibicowania, bo nie wierzę, że w Polsce kibice czekaliby spokojnie ponad godzinę na wznowienie zawodów. Organizatorzy nie podwyższają też sztucznie kosztów imprezy. Zawodnicy startują we własnych plastronach, co wynika pewnie z faktu, że nikomu to nie przeszkadza. Kolejną ciekawostką jest też to, że zwycięzca, czyli Martin Smoliński, startował jako jedyny na silnikach Jawy.