Intensywny weekend w trzech krajach

To był bardzo aktywny weekend. Cztery imprezy w trzech krajach w ciągu niespełna 60 godzin. Celem był turniej o Złoty Kask w Veenoord, ale okazało się, że robiąc nieco więcej kilometrów można zobaczyć nieco więcej zawodów.

Plan był bardzo napięty:
– piątek, godz. 20:00 – Speedway Team Cup w Wittstock
– sobota, godz. 10:00 – finał duńskiej 2.Div w Esbjerg
– sobota, godz. 19:00 – Gouden JOPA Helm w Veenoord
– niedziela, godz. 13:00 – FIM Long Track Grand Prix w Roden

Ponieważ Niemcy zapowiadali kontrole na przejściach granicznych, zdecydowaliśmy się przekroczyć Nysę Łużycką w Zasiekach, przy okazji zwiedzając pozostałości po mieście Berge (przedwojenne Zasieki), które zostało w całości rozebrane, a cegły przewieziono na odbudowę Warszawy. Nie znam drugiego takiego przypadku. Jeśli chodzi o kontrolę, to… nikogo tam nie było. Potem autostradą w kierunku Berlina, przejazd przez stolicę Niemiec i dojazd do Wittsock kilka minut przed godziną 19:00. Zdążyliśmy jeszcze na przedstawienie, którym niewątpliwie był zachód Słońca z wiatrakami.

Tor w Wittstock jaki jest, chyba większość kibiców wie. 400 metrów długość i absurdalnie szerokie proste. Z tego co pamiętam, to ta przeciwległa ma coś koło 23 metrów odległości pomiędzy krawężnikiem a bandą. Patrząc z daleka wydaje się, ze żużlowcy jadą tam ramię w ramię, a często okazuje się, że są dobre 7-10 metrów od siebie. Niewiele tam się zmieniło od mojej ostatniej wizyty, czyli przez bodajże 7,5 roku. Może to, że nie było ciężkiego sprzętu, a w rolę polewaczki wszedł stary Liaz w barwach Falubazu. Na tle wielu innych niemieckich ośrodków ten z Wittstock wyróżnia się możliwością kupienia pamiątek, ale tym razem nie skorzystałem z tej możliwości.

Sam turniej był całkiem ciekawy i stał na niespodziewanie wysokim poziomie. Zawodnicy sporo powalczyli na dystansie. Wyniki nie są tutaj najważniejsze, ale wygrali gospodarze. W barwach Wilków bardzo dobre zawody pojechała Hannah Grunwald, rozpoczynając swój występ od świetnego ataku na dystansie i wygrania z Patrickiem Hyjkiem, który przecież został w sobotę brązowym medalistą IM Niemiec. Potem nie miała już trójek, ale walczyła dzielnie.

Pod koniec zawodów zrobiła się jakaś koleina przy wyjściu z pierwszego łuku. Najpierw niebezpiecznie podniosło tam Mirko Woltera, dla którego był to przecież (przed)ostatni bieg w karierze. Na szczęście przydała się szerokość tego toru. Doświadczony zawodnik zdołał opanować motor i pomknął dalej. Mniej szczęścia miał Lukas Baumann w ostatnim programowym wyścigu, ale na szczęście wrócił on na piechotę do parkingu. Po zakończeniu zawodów STC pojechał jeszcze jeden wyścig okolicznościowy, w którym wzięli udział wyłącznie zawodnicy MSC Olching. Wygrał go oczywiście Mirko Wolter i w ten sposób odwiesił swój kevlar na kołek.

Przyznam, że organizatorzy z Wittstock dość mocno się cenią, bo 20 euro za bilet na turniej STC, to cena dość wysoka. Dobrze, że program był gratis. Jednak opłata za toaletę, to chyba lekka przesada.

Po zawodach zrobiliśmy przejazd na północny zachód, potem kilka godzin snu w hotelu i wycieczka do Danii. Rano pozostało nam przejechać niespełna 400 km i kilka minut przed godz. 10:00 zameldowaliśmy się pod Korskro Motorsport Center, gdzie swoje mecze rozgrywa drużyna z Esbjergu. Tutaj bez zbędnych wstępów zawodnicy wyjechali do pierwszego wyścigu. Duńczycy nie bawią się w bilety na zawodach młodzieżowych, ale za program wydrukowany na kartce trzeba zapłacić 10 koron. Za to całkiem fajną okładkę można sobie wziąć za darmo.

Tor koło Esbjergu ma dość mocno pochylone łuki, górki i dolinki. Generalnie nie jest to najłatwiejszy owal, ale można się tutaj rozpędzić. Zawodnicy dość większą ostrożność zachowywali w drugim łuku, który od połowy do wyjścia idzie z górki. Będąc tutaj pod koniec kwietnia nie przypuszczałem, że przyjadę znów i to jeszcze w tym samym roku.

Same zawody były ciekawe. Przez większą część trzy drużyny miały szansę na zwycięstwo, a potem w walce zostały dwie. Wielką ambicją wykazał się Dimitri Buch. Choć jego ekipa nie miała już szans na triumf, to atakując do końca wyprzedził na ostatnim okrążeniu ostatniego programowego wyścigu rywala z Holstebro i tym samy gospodarze zyskali szansę na walkę o zwycięstwo w dodatkowym biegu. A tenże dodatkowy bieg rozstrzygnął się na samej kresce, gdzie ostatecznie gospodarze przegrali o pół motocykla, choć Patrick Skaarup prowadził przez trzy kółka. Håkon Honoré Lerche był jednak nieustępliwy i świetnie wykorzystał swoje umiejętności. I warto tutaj zauważyć, że zwycięzcę tego dodatkowego wyścigu zna zapewne niewielu polskich kibiców, a jeszcze mniej widziało go na żywo. A gość jechać potrafi, podobnie jak większość uczestników tego turnieju.

Po raz kolejny miałem możliwość oglądania w akcji Hanki Grunwald. Znów pojechała całkiem dobrze, przyczyniając się do zwycięstwa swojej drużyny. Poziom zawodów, choć to przecież najniższa klasa rozgrywkowa w Danii, był naprawdę przyzwoity i to pomimo niełatwej nawierzchni. Oprócz młodej Niemki na starcie stanęli zawodnicy, których próżno szukać poza duńskimi torami. I to jest fajne, że choć nie są to żużlowi giganci, to mają w większości dość zbliżone umiejętności, więc można obejrzeć naprawdę ciekawe zawody.

Kończąc tą duńską część dopiszę jeszcze, że na kompleksie w Korskro w tym samym czasie odbywały się jeszcze wyścigi motocrossowe, a także treningowe przejazdy samochodów na asfaltowo-szutrowym torze. Ktoś chyba jeździł także na minitorze. Działo się tam sporo.

Wspomniany Dimitri Buch sprawił, że turniej przedłużył się o jakieś 10 minut, a przecież mieliśmy przed sobą ponad 600 km i niespełna 6,5 godziny. Bez zbędnego marudzenia ruszyliśmy więc w drogę. Najpierw był korek na granicy duńsko-niemieckiej spowodowany remontem po niemieckiej stronie, potem przejazd przez wiecznie remontowany most nad Kanałem Kilońskim i wreszcie miejsce, gdzie ruch po prostu stanął, czyli Hamburg. Powoli zacząłem tracić nadzieję, że jest w ogóle sens dalszego jechania, ale Krzysiek znalazł na mapie Google drogę prowadzącą przez miejskie ulice, a czasem nawet drogi osiedlowe, dzięki czemu udało się przejechać tunelem pod Łabą i pomknąć w stronę Veenoord. Bez postojów i tankowania dojechaliśmy niemalże na oparach do stadionu, zaliczając jeszcze po drodze nocleg w celu zameldowania. Ominęła nas prezentacja, ale na zawody zdążyliśmy.

Nowy tor w Veenoord położony jest blisko starego obiektu. Nawierzchnię ma tę samą, nie wiem jaką ma długość (w programie nie znalazłem takiej informacji), ale na pewno jest krótszy szerszy od tego starego owalu, który był straszny. Na podstawie szacunkowego „pomiaru” na mapach Google wyszło mi, że ma trochę mniej niż 320 metrów długości. Całkiem fajny owal, z czarną, żużlową nawierzchnią i ładnie wyprofilowanymi łukami. Tor otoczony jest siatką, czy raczej płotem i nie ma stałej wieżyczki. Wykorzystywany jest dwa razy w roku i w miarę dobrze wytrzymał sobotnie zawody, choć na drugim łuku zrobiło się trochę dziurek, które spowodowały kilka upadków.

Organizatorom udało się zebrać ciekawą stawkę 16 zawodników oraz 8 żużlowców amatorów jadących w ramach Veenoord Bokaal, w tym dwóch młodych chłopaków startujących na silnikach 250cc. Wśród uczestników Złotego Kasku było ośmiu Holendrów, prezentujących bardzo różne umiejętności, po dwóch Polaków (Lars Skupień i Jakub Oleksiak), Łotyszy i Duńczyków, a do tego jeden Australijczyk i jeden Norweg. Aż się gęba śmieje na takie zestawienie.

Nie było jakichś spektakularnych mijanek na dystansie, ale też zawodnicy o zbliżonym poziomie nie jechali w jakichś ogromnych odstępach. To jest taki typowy żużlowy folklor. Od takich zawodów nie oczekuję wielkich sportowych przeżyć czy spektakularnych akcji. To okazja do zobaczenia speedwaya w innym klimacie. Nie było nudno, a przynajmniej mi się nie nudziło, choć całość trwała około pięciu godzin (bodajże 34 wyścigi).

Turniej Gouden JOPA Hełm ma ciekawą formułę. Po dwudziestu wyścigach jest finał w dwóch odsłonach, przy czym zawodnicy jadą dwa razy z tych samych pół. Traf chciał, że w drugim wyścigu finałowym była kolejność dokładnie odwrotna niż w pierwszym. Warto jednak dopowiedzieć, że taśma (bardzie linką, którą ledwo było widać) w drugim finale poszła nierówno, na czym najbardziej ucierpiał Lars Skupień startujący przy krawężniku. Polak jeszcze w trakcie biegu zgłaszał sędziemu problem, ale sędzia zaliczył wyniki. Finały zakończyły się więc poczwórnym remisem, wobec czego… potrzebny był wyścig dodatkowy. Przed nim sprawdzano prawidłowość pracy taśmy, co potwierdza zasadność pretensji Larsa. W finale finałów świetnie wystartował Łotysz Damir Filimonow. 16-letni zawodnik na niesamowity ciąg do przodu i warto na niego zwrócić uwagę. Fajnie, że rozjeżdża się na różnych torach.

W okolicach stadionu stało mnóstwo rowerów, które są w Holandii podstawowym środkiem lokalnego transportu. Na trybunach, jeśli tak można określić wały ziemne na łukach i barierki na prostych, pojawiło się całkiem sporo ludzi, w dużej mierze młodych. Wynika to jednak bardziej z lokalnej tradycji, bo Złoty Kask jest swego rodzaju festynem i nie przekładałbym obecności na zawodach na zainteresowanie speedwayem. Starsi kibice wypełniali programy, młodzi raczej gadali. Alkoholu lało się sporo i wraz z upływem czasu widać było coraz więcej ludzi, co do których nie miałem zaufania. Nie było jednak problemów z kibicami.

Organizatorzy zapewnili bardzo dużo ciężkiego sprzętu, który ubijał w przerwach nawierzchnię. Nie starczyło miejsca na polewaczkę, więc tę rolę przejął…VW Golf ciągnący przyczepkę z Mauzerem. Dmuchaną bandę musiano wymienia dwa razy (element dokładnie w tym samym miejscu), a dodatkowo Henry van der Steen rozwalił zewnętrzne ogrodzenie, robiąc z płotu furtkę.

Parkingiem był spory kawałek trawiastego terenu, gdzie zawodnicy rozstawili swoje samochody i baldachimy. Do tego mobilna wieżyczka – coś absolutnie normalnego w krajobrazie szeroko pojętego holenderskiego speedwaya.

Zawody amatorów były folklorem w ramch folkloru. Występował w nich m.in. znany z wrześniowego występu w Zielonej Górze Sjoerd Rozenberg. Podobały mi się emocje, gdy zjeżdżali z toru, gdy jeden z mentorów tłumaczył co można poprawić. Rewelacja. Zwróciłem też uwagę, że amatorzy po skończony wyścigu rozglądali się czy wszyscy ukończyli wyścig. W końcu wyjeżdżają na tor dla czystej przyjemności.

Na koniec dodam tylko, że bilety kosztowały 15 euro, a program był darmowy.

Po zawodach pozostało wrócić na nocleg, wykąpać się, wypić trochę piwa i pójść spać. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że udało nam się zrealizować plan i zdążyć do Veenoord. Zrobiliśmy w sobotę prawie 1000 km, więc z zaśnięciem nie było wielkich problemów.

Niedziela nie była już tak intensywna, przynajmniej do pewnego momentu. Zawody w Roden rozpoczynały się już o godz. 13:00. Zawody składały się z piętnastu wyścigów rundy zasadniczej FIM Long Track Grand Prix, wyścigu ostatniej szansy (miejsca 4-8, dwóch najlepszych awansowało do finału) oraz samego finału. Do tego sześć biegów sidecarów, czyli w sumie dwadzieścia trzy wyścigi na 550-metrowym, ziemnym torze.

Już przed startem było wiadomo, że Martin Smolinski, jeśli nie wydarzy się jakaś katastrofa, zostanie mistrzem świata. Uprzedzając resztę tekstu z tej części napiszę, że choć były to najlepsze zawody co do ich rangi (w końcu to mistrzostwa świata), to poziom sportowy był zdecydowanie najniższy. O ile jeszcze początek zawodów nie był taki zły, to im dalej tym było gorzej, a momentami były one po prostu nudne. Nie przepadam, że różnego rodzaju cyklami, bo efekt jest taki, że wraz z upływem sezonu coraz mniej zawodników o cokolwiek w nich walczy. I tak było również w Roden podczas zawodów kończących tegoroczny cykl. Do tego różnice pomiędzy poszczególnymi uczestnikami były na tyle spore, że nierzadko żużlowcy kończyli wyścigi jadąc w 30-40 metrowych odległościach. I wcale nie chodzi o same umiejętności, ale o jakość sprzętu, czyli wysokość budżetów, którymi dysponują. Mam wrażenie, że klasyczny speedway na tle long tracka jawi się jako dyscyplina absolutnie rozwojowa.

Sam skład finału jest zastanawiający. Jeśli w cyklu startuje więcej Anglików niż Niemców, to naprawdę musiało się w ciągu ostatnich lat wiele zmienić. I wcale nie chodzi o renesans długiego toru na Wyspach, ale o dramatyczny wręcz kryzys za naszą zachodnią granicą. Jeśli chodzi o całokształt, to można powiedzieć, że jest jeszcze jakaś narodowościowa różnorodność, bo startowali reprezentanci aż 7 krajów. Jeśli chodzi jednak o szczegóły, to większość z tych nacji uzupełnia tylko stawkę po to, żeby Niemcy i Anglicy mogli między sobą rozstrzygnąć rywalizację. Wiem, że mój opis jest stronniczy, ale naprawdę nie było czym się specjalnie zachwycać. Tor również nie pomagał w tej rywalizacji, a pamiętam, że pięć lat temu było pod tym względem naprawdę dobrze.

Bardzo podobała mi się za to atmosfera. Trawiaste wały, krzesełka przyniesione przez kibiców, rozłożone koce, albo po prostu siadanie na trawie. Rewelacja. Strasznie dużo było małych pajączków przemieszczających się na swoich pajęczynach. Co chwila coś na mnie siadało, ale traktowałem to jako element babiego lata. Te pajączki krzywdy żadnej nie zrobią, a że są, to jest o tej porze zupełnie normalne. Na dworze było słonecznie, zrobiło się nawet gorąco, więc leżenie na trawie mogło odprężyć.

Bilety na tą imprezę były najdroższe, bo kosztowały 25 euro. Do tego program 2 euro, a nie było w nim żadnych sylwetek zawodników. Oferta gastronomiczna była za to całkiem fajna. Nie trzeba było stać w długich kolejkach, a kiełbasa w bułce była całkiem smaczna. Do tego piwo, które w tym holenderskim wydaniu nie jest niestety specjalnie wielkim rarytasem.

Podsumowując, impreza w Roden była zdecydowanie najsłabszą częścią całej wycieczki. Niekoniecznie jest to miejsce, do którego chce się wracać, choć wynika to w dużej mierze ze słabości dzisiejszego long tracka.

Cóż pozostało. Wsiąść w samochód, przejechać 800 km i dotrzeć do Zielonej Góry. Tym razem podróż odbyła się bez korków.

To była ekstremalna wycieczka, którą do dzisiaj próbuję odespać, ale nie bardzo mi się to udaje. Przejechaliśmy ponad 2300 km, spędzając 27 godzin w samochodzie. Myślę, że takiego wyjazdu już nie powtórzę, ale fajnie taką przygodę przeżyć.

2 thoughts on “Intensywny weekend w trzech krajach

  • 26-09-2024 z 23:22
    Permalink

    27 godzin w samochodzie i 4 pełne (no niemal) zawody? Fenomenalny stosunek :). Mój rekord to 20 godzin w pociągu i 0 obejrzanych zawodów haha. Marianki w tym roku, niestety spadła straszna ulewa akurat kiedy miały być zawody i pogrzebały pomysł. Chwilę po tym wyszło słońce i cały dzień zwiedzałem Mariańskie Łaźnie w pięknej pogodzie.

    Żal niezły ale jednego mnie ta podróż nauczyła choź wiedziałem o tym już przed wyjazdem. W książce Jerzego Paszyńskiego „Obóz harcerski” były mniej więcej takie słowa. „Statek może być i piekłem i niebem. Wszystko zależy od załogi”. Ja dzięki Bogu pojechałem na ten wyjazd z wspaniałymi przyjaciółmi i wszystko grało. I na deszcz się nie dąsali i na pociągi też nie. Pan też chyba ma dobrych gagatków przy sobie na tych wojażach 🙂 Super wycieczka, pozdrawiam!

  • 02-10-2024 z 00:01
    Permalink

    Dziękuję za komentarz 🙂

    Takie wycieczki nie są dla przypadkowych ludzi. Tutaj trzeba się rozumieć bez słów.

    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *