Nie jest łatwo być prezesem

Nie mam wątpliwości, że w każdym klubie powinien istnieć wyraźny podział na część sportową i organizacyjną. Za pierwszą odpowiada trener, za drugą prezes. Ważne jest to, żeby nie wchodzili w nie swoje kompetencje. W przypadku zwycięstwa są bogami, ale w przypadku porażki wiesza się na nich psy. Zajmę się tymi drugimi, bo wygląda na to, że obecny rok będzie grubą kreską dla kilku panów, którzy mocno wpłynęli na polski ligowy speedway.

Jakie jest właściwie zadanie prezesa? Stworzenie warunków do tego, żeby ludzie odpowiedzialni za część sportową mogli się skupić jedynie na swoich zadaniach. Choć odpowiedź jest prosta, to samo zadanie jest już rzeczą bardzo trudną, bo przecież trzeba zadbać o dobry skład, z którym będą się identyfikować kibice, zapewnić sfinansowanie wszystkich wydatków, a jednocześnie robić to w granicach obowiązującego prawa, które nakłada wiele obowiązków mających na celu zwiększenie bezpieczeństwa sportowcom i fanom, ale często jest tworzone przez ludzi pojawiających się na obiektach sportowych dość sporadycznie. U nas nie można sprzedawać piwa, a przy tym mamy całą armię ochroniarzy. Czy jest bezpieczniej niż na imprezach zagranicą, gdzie te warunki są dokładnie przeciwne? Oczywiście, że nie, ale takie argumenty nie trafiają do posłów. Mała dygresja pokazująca jedną z głupot, z którą muszą się zmierzyć działacze. Ilu prezesów odniosło prawdziwy sukces? Według mnie dwóch – Robert Dowhan i Józef Dworakowski. Dlaczego? Za medale? One były konsekwencją tego, że udało im się stworzyć drużynę i to jest prawdziwy sukces. Dodam tylko, że w przypadku pana Roberta chodzi mi o tytuł z 2009 roku, bo to co było później na razie delikatnie przemilczę.

Pan Dworakowski jest różnie postrzegany przez kibiców. Ja podziwiam go za to, że do swoich sukcesów doszedł w oparciu o wychowanków, a jednocześnie potrafił tychże wychowanków wyrzucić z drużyny, gdy źle wpływali na atmosferę. Po pożegnaniu klanu Kasprzaków i Pawlickich, a więc w teoretycznie słabszym składzie, Unia zmiażdżyła rywali zasłużenie zdobywając tytuł mistrzowski. Chciał odejść po tym doskonałym 2010 roku. W trakcie turnieju pożegnalnego Leigh Adamsa wyszedł na murawę i dał do zrozumienia, że kończy pracę w Unii. Wtedy z parkingu wyszedł Jarek Hampel, przejął mikrofon i powiedział, że podpisuje kontrakt na dwa lata, ale prezes musi zostać. Byłem – widziałem. Na ile było to wyreżyserowane nie wiem, ale myślę, że na pewno nie w 100%.

Na czym polegał wg mnie sukces Roberta Dowhana? Przede wszystkim na spełnieniu marzeń zielonogórskich kibiców. Powrót do nazwy Falubaz z Grzegorzem Walaskiem i Piotrem Protasiewiczem w składzie, to było coś, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Zdobycie mistrzostwa było dopełnieniem szczęścia. Powrót z Torunia był wielkim przeżyciem. Problem w tym, że ten sukces, wg mnie oczywiście, wyczerpał motywację prezesa, bo sportowo już więcej nic nie da się osiągnąć. Późniejsze wojny z prezydentem miasta nie były wcale potrzebne, bo wyraźnie dało się wyczuć przeniesienie ciężaru z drużyny na osobę prezesa i mam wrażenie, że ostatnie dwa lata były trochę próbą wykorzystania wcześniejszego sukcesu do promowania własnej osoby, a dwa kolejne medale to efekt przede wszystkim dużo większych pieniędzy. Tegoroczny skład w niczym nie przypomina już tej drużyny sprzed trzech lat. I tak jak podziwiałem prezesa za jego wcześniejsze działania, tak w tej chwili czekam na jego odejście. Powstaje pytanie: czy żużel w Zielonej Górze może istnieć bez Roberta Dowhana? Wydaje się, że nie. Tylko czy w dzisiejszym Stelmecie Falubazie chodzi jeszcze o żużel? Nie. Co prawda stadion pęka w szwach, ale jest to efekt stworzenia żółto-biało-zielonej mody, która, jak każda moda, jest wynikiem owczego pędu. Co będzie, gdy ta moda się skończy?

A co z innymi prezesami? Swoją funkcję stracił już Marian Maślanka. Z doniesień medialnych można się dowiedzieć, że nie miał zamiaru rezygnować, a jego odejście spowodowało powrót sponsorów. Nie chciałbym tutaj odsądzać go od czci i wiary, bo starał się ratować swój klub jak potrafił. Problemy powstały dużo wcześniej i według mnie były spowodowane trzema podstawowymi błędami: oparciem się na jednym wielkim sponsorze, którego odejście spowodowało wielką dziurę w budżecie, stworzeniem dream-teamu, czyli de facto próbą kupienia sobie mistrzostwa oraz niemal całkowitym zredukowaniu roli wychowanków. Można oczywiście powiedzieć, że gdyby nie plaga kontuzji w 2008 roku (przy czym kluczowe zostały odniesione na własnym torze), to Włókniarz byłby mistrzem, ale jednocześnie trzeba pamiętać, o maksymalnym wykorzystaniu ówczesnych przepisów o zastępstwie zawodnika w rundzie zasadniczej, co sprawiło, że brak tej możliwości w trakcie play-offów znacznie osłabił zespół.

Na koniec zostawiłem sobie pana Władysława Komarnickiego. Jako prezes podniósł gorzowski speedway z kolan wprowadzając Stal z pierwszoligowego średniactwa na wielkie żużlowe salony. Gorzowski obiekt z małego stadioniku z trawiastym wałem na drugim łuku stał się pięknym stadionem z piętrowymi, krytymi trybunami. Sukces? Organizacyjnie na pewno tak. Sportowo zdecydowanie nie. Cztery lata pompowania niemałych pieniędzy w najemników i zaledwie jeden jedyny brąz, to raczej nie jest powód do dumy. Tym bardziej, że przez ostatnie trzy lata został upokorzony przez największego rywala. Na dodatek prezes sam poddał w wątpliwość nawet sukces organizacyjny, próbując stworzyć wrażenie, że już po fakcie nie akceptuje warunków organizacji turniejów z cyklu SGP, finansowanych w dużej mierze z kasy miejskiej. Cóż, zdjęcia dostępne w internecie pokazują zupełnie coś innego. Wiadomo, że w kwietniu pan Władysław odchodzi i dla mnie nie jest to odejście przypadkowe. Wszak na współtwórcy sukcesów ciąży nieprawomocny wyrok bezwzględnego więzienia i choć nie wierzę w jego utrzymanie w sądzie apelacyjnym, to jednak zachowanie stanowiska przez prezydenta miasta, delikatnie mówiąc, stoi pod dużym znakiem zapytania. Ostatnie wybory do senatu pokazały, że prezes ma całkiem spory elektorat negatywny, więc nie wierzę, że miasto będzie nadal pomagać klubowi w tak dużym stopniu. Co za tym idzie trudniejsze może być pozyskanie środków na sezon 2013, a wiadomo przecież, że za 10 miesięcy kończy się kontrakt Tomasza Golloba. To tylko moja teoria spiskowa.

Nie jest łatwo być prezesem. Nie jest łatwo odnieść sukces. Nie jest łatwo zachować siebie po odniesieniu sukcesu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *