Pomimo, że formalny początek tegorocznego okresu transferowego w polskich ligach żużlowych przesunięto na 19 grudnia, to na szczęście mamy w końcu jakąś namiastkę normalności na naszym krajowym podwórku. Podpisywane są listy intencyjne, a informacja przekazywana jest do mediów, co mocno ogranicza działalność podwórkowych jasnowidzów.
Trochę lat śledzę już krajowe rozgrywki i coraz mniejsze wrażenie robi na mnie zmiana barw klubowych, choć nie ukrywam, że czasem lubię sobie poczytać żużlową kronikę towarzyską, choćby dla poprawienia humoru. W sumie nie rozumiem dlaczego akurat redaktor Dariusz stał się dla wielu kibiców niemalże wyrocznią, ale widać trafił w niszę. Skuteczność ma taką sobie, co nie zmienia faktu, że jest niemalże telefonem zaufania, sądząc po komentarzach pod niektórymi artykułami (zakładam, że wpisy są prawdziwe). I wtedy sam się łapię na tym, że przecież wystarczy poczekać miesiąc i wszyscy oficjalnie będziemy znali składy, bez wielkiej sensacyjności. Bo jak się tak zastanowić, to ta sensacyjność w stylu brukowców zabiera kibicom radość oczekiwania na prawdziwe kontrakty. A kiedy wszystko jest już oficjalnie podpisane, to… mamy jeszcze przed sobą ponad trzy miesiące czekania na rozpoczęcie sezonu. I całe szczęście, bo znów można poczuć głód oglądania żużla po wszystkich demotywujących wydarzeniach, jakie zdarzyły się w trakcie sezonu.
Trochę o kontraktach już wiemy, ale tak naprawdę nie jest najważniejsze kto gdzie będzie jeździł. Niestety, żużlowiec dziś jest w jednym klubie, jutro w innym. I tak naprawdę nie możemy od zawodników wymagać jakiegoś wielkiego przywiązania do barw klubowych, bo ekstremalna jazda w żużlowej beczce jest zwyczajnie ich pracą. Nie ukrywam, że trudno mi, jako kibicowi pamiętającemu drugą połowę lat 80-tych, gdy skład Falubazu tworzyli Andrzej Huszcza i siedmiu miejscowych juniorów, jest się z tym pogodzić, więc jeśli chcę nadal oglądać mecze z poziomu trybun, to muszę wybrać jedną z trzech możliwości:
- przestać być fanem konkretnej drużyny (w moim przypadku jest to Falubaz), stając się po prostu kibicem speedway’a,
- udawać, że to normalne, założyć sobie klapki na oczy i widzieć świat z perspektywy jedynie słusznych barw klubowych,
- zostać w domu.
Ponieważ lubię żużel, niezależnie od poziomu rozgrywek, więc właśnie jestem na etapie przechodzenia w tą pierwszą opcję. Proces trwa już dobre kilka lat i chyba jest nieodwracalny. Sam po sobie widzę (czuję), że zasiadając na zielonogórskich trybunach właściwie nie czuję już żadnych żółto-biało-zielonych emocji, gdy jednocześnie wokół mnie ludzie bardzo emocjonalnie reagują na wydarzenia na torze. I to właściwie jest mój problem. Niestety tylko teoretycznie.
Teoretycznie, bo nawet fanatyk w końcu dostrzeże, że do emocji potrzebni są rywale, szczególnie ci wyjątkowo znienawidzeni. A docierają do nas informacje o problemach w Tarnowie, Rzeszowie, ciężko powiedzieć na co stać będzie klub z Grudziądza, a w Zielonej Górze jest wielkie zamieszanie, które też nie wróży niczego dobrego. Do tego Marek Cieślak przeniósł się do I ligi, a podobnego rozwiązania nie wykluczają też co niektórzy zawodnicy. I co dalej? Z racji zamieszkania najbardziej interesuje mnie sytuacja w Falubazie, choć nie bardzo chce mi się przychodzić tu na stadion. Mam wrażenie, że dzieje się tyle rzeczy, że potrzeba na to osobnego artykułu.
Sezon 2015 może być bardzo ważny dla dalszego funkcjonowania żużla w Polsce. Wypada mieć nadzieję, że ewentualne zmiany pójdą w kierunku rozwojowym, choć gołym okiem widać, że nie wszystkich takie rozwiązanie interesuje. Jednak to, co stało się w Gdańsku i Częstochowie powinno w końcu wstrząsnąć środowiskiem polskiego żużla. Tak więc szansa jest i życzę nam wszystkim – zawodnikom, działaczom, sędziom i kibicom – żebyśmy tej szansy nie zmarnowali.