72. Zlatá přilba města Pardubic

Ukoronowaniem żużlowego weekendu w Pardubicach był oczywiście najstarszy na świecie turniej o Złoty Kask – w tym roku ze względu na okoliczności w formie nieco okrojonej, przy zdecydowanie mniejszej liczbie kibiców. Tradycja jednak została zachowana i jest to na pewno powód do radości.

Ta tradycja ma wiele elementów. Jednym z nich jest pozycja rezerwowego zajmowana od wielu lat przez Jaroslava Petraka, który z reguły zbiera największe owacje podczas prezentacji oraz po zakończeniu swoich biegów, niezależnie od zdobyczy punktowej. Pan Jaroslav ma słuszny wiek jak na sportowca, bo w tym roku skończył już 47 lat i, z tego co kojarzę, miał kilka sezonów temu kończyć karierę. Okazuje się jednak, że nadal ubiera kevlar i startuje.

W nocy z soboty na niedzielę spadło trochę (sporo) deszczu, który równomiernie nawilżył tor. Organizatorzy znali oczywiście prognozy, więc nawierzchnia wyglądała bardzo dobrze. Widać było przy wejściu w drugi łuk małą kałużę oraz ciemniejsze miejsca, które zapewne w piątek dały znać o sobie podczas finału IMŚJ.

O godzinie 13:00 rozpoczęła się prezentacja w formie podobnej jak w dwóch poprzednich dniach, tzn. każdy z zawodników przejeżdżał jedno kółko. Różnica polegała na motocyklach, bo tym razem żużlowcy byli pasażerami maszyn marki Indian. Firma Indian była jednym ze sponsorów weekendu na svitkovskim stadionie – motocykle stały na murawie stadionu, a nowe produkty można było oglądać także przed wejściem na główną trybunę.

Tym razem, ze względów obiektywnych, nie sprzedawano kibicom najtańszych biletów na miejsca stojące, tzn. puste zostały pierwszy łuk oraz dolna część drugiego łuku. Przez długi czas nie wiadomo było czy impreza w ogóle się odbędzie, a potem czekano na zapowiadane ograniczenia. Okazało się, że w Czechach nie można wpuszczać na stadion więcej niż 2 tys. kibiców, ale patrząc na trybuny wydaje się, że stosowano jakąś tolerancję. Nie zmienia to faktu, że ludzi było znaczenie mniej niż zwykle. Wydaje mi się, że przede wszystkim Niemcy nie zawitali tym razem do Pardubic, a zazwyczaj byli oni po Czechach najliczniejszą grupą. Myślę, że sporo fanów, którzy czekali zbyt długo z zakupem, zaskoczyło się brakiem możliwości kupienia biletu. Ja nabyłem wejściówki już 20 sierpnia i potem nie śledziłem specjalnie tego czy można je nadal kupić czy nie.

Jeśli chodzi o sam turniej, to od początku widać było, że Jason Doyle podszedł do niego bardzo poważnie – świetnie starował, a potem ze sporą przewagą dojeżdżał do mety. Formalnie występowało dwóch Polaków i obaj spotkali się w jednej grupie. Rune Holta wygrał wszystkie biegi eliminacyjne, a Jakub Jamróg po dwóch drugich miejscach zrezygnował z udziału w trzecim starcie, ponieważ z trzech biegów i tak brane są pod uwagę tylko dwa najlepsze. W półfinałach R. Holta znów był najlepszy, a J. Jamrogowi słabiej poszły pierwsze dwa biegi i nawet drugie miejsce w ostatnim starcie nie dało mu awansu do finału. Trzeba jednak przyznać, że w ostatnim biegu swojej grupy półfinałowej bardzo ładnym atakiem na przeciwległej prostej ostatniego okrążenia wyprzedził Vaclava Milika.

Sporo powodów do radości mieli w tym roku miejscowi kibice. Już dawno nie zdarzyło się, żeby aż trzech Czechów weszło do półfinałów, a do tego jeszcze dwóch z nich wystąpiło w wielkim finale. Można oczywiście powiedzieć, że to dzięki pandemii, ale to nie do końca musiałaby być prawda. Hynek Stichauer faktycznie w kontekście półfinału był niespodzianką, jednak Vaclav Milik i przede wszystkim Jan Kvech mieliby szanse na powalczenie nawet w silniejszej stawce. Wyczuwa się zresztą, że nasi południowi sąsiedzi wreszcie mają zawodników, którzy już nie zadowalają się samym udziałem czy wywalczeniem pojedynczych punktów. Mają żużlowców potrafiących powalczyć o coś więcej. I proszę mi wierzyć – w decydujących wyścigach aż trzęsły się trybuny na przeciwległej prostej (przynajmniej w sektorze M) od tego czeskiego dopingu. I to jest bardzo pozytywne.

Jeśli chodzi o zaplecze turnieju, to w tym roku na samym stadionie można było kupić wyłącznie koncernowe piwo Kozel, ale z beczki było całkiem niezłe. Do tego kiełbaska (oczywiście paprykowa), kebab z nudlami albo w tortilli. Chyba, że ktoś chciał w celu pożywienia się wyjść poza bramki. Nie było z tym problemu, tylko trzeba było okazać bilet, który po zeskanowaniu upoważniał do ponownego wstępu na trybuny. Na zewnątrz do kupienia było także jasne piwo z pardubickiego browaru. Jako ciekawostkę dodam, że tenże pardubicki browar warzy także portera, jak chyba jedyny spośród tradycyjnych browarów. Ponieważ Czesi nie sprawdzają zawartości plecaków przy wejściu, więc można wnieść własne napoje.

Wypada mieć nadzieję, że w kolejnych latach ten najstarszy rozgrywany nadal żużlowy turniej na świecie wciąż będzie bawił zarówno jego uczestników, jak i kibiców na trybunach. Tej specyficznej atmosfery nie da się opisać – to trzeba zobaczyć i poczuć. Nie da się też zrozumieć tego fenomenu stosując polskie standardy. Wiadomo, że każdy żużlowiec chce wygrać, ale kibice przyjeżdżają tutaj nie dla wyniku – tu się odpoczywa uczestnicząc w żużlowym pikniku z piwem i zakąskami, mając obok siebie fanów z wielu krajów. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się tuta znów przyjechać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *