Zima przypomniała sobie o Polsce w marcu, gdy przez kilka dni temperatury na dworze spadły zdecydowanie poniżej -10°C. Z drugiej strony w Chorwacji, Słowenii i we Włoszech spadł śnieg przykrywając tamtejsze tory. Taki urok tegorocznej zimy. Teoretycznie za trzy tygodnie powinien rozpocząć się sezon. Na pogodę wpływu nie mamy, więc pozostaje czekać na to czy faktycznie plany sparingowe uda się zrealizować.
Zawodnicy przygotowują się do sezonu w różny sposób. Wielu z nich jeździ na crossie, bo jest to dość naturalny sposób na przyzwyczajanie się do kontaktu z motocyklem. Wiąże się to oczywiście z jakimś ryzykiem, o czym przekonał się Piotr Pawlicki, ale sam żużel jest sportem tak ekstremalnym, że ewentualne urazy są po prostu wkalkulowane w pewien sposób postrzegania świata. Życzę Piotrowi szybkiego powrotu do zdrowia, bo przecież chodzi o to, żeby za kilka tygodni znów móc podziwiać wszystkich śmiałków, kochających ściganie się na torze.
Wiem, że ten okres oczekiwania jest coraz bardziej naznaczony różnego rodzaju spekulacjami, opiniami ekspertów (lub „ekspertów”) oraz proroctwami samozwańczych głosicieli jedynie słusznego braku własnego zdania. Taki jest dzisiejszy świat i jedyne co można zrobić, to go… zignorować. Co będzie to będzie. Przecież właśnie ta niewiadoma jest tak pociągająca. Gdyby rozstrzygnięcia były znane jeszcze przed sezonem, to cała zabawa nie miałaby sensu.
W kontekście nowego sezonu zastanawiam się przede wszystkim nad tym czy pójście w tory twarde i „bezpieczne” odbije się na jeździe Polaków arenie międzynarodowej. Właściwie to zamiast „czy” powinienem raczej napisać „kiedy”, bo według mnie obniżka wyników jest tylko kwestią czasu. Póki co wciąż jednak mistrzami świata zostają żużlowcy mający doświadczenie z jazdy na angielskich gliniastych agrafkach. Wiem, że kontrprzykładem może być Patryk Dudek. Tak, zgadzam się z tym, ale jednocześnie chciałbym zaznaczyć ten rok będzie dla niego swego rodzaju weryfikacją. Podobnie było w 2016 roku z Bartoszem Zmarzlikiem, który został jako debiutant wicemistrzem świata, po czym ewidentnie nie sprostał presji, którą prawdopodobnie sam sobie narzucił. W cyklu Speedway Grand Prix nie będzie przekładania imprez z byle powodu, czego dowód mieliśmy chociażby w Teterow, gdzie warunki były zbliżone do ekstremalnych. A miejsca Polaków? P. Dudek – 6 (11 pkt.), M. Janowski – 10 (7 pkt.), P. Pawlicki – 12 (4 pkt.), B. Zmarzlik – 15 (2 pkt.). Podobnie było w Krsko, gdzie tor pozostawiał wiele do życzenia.
W ubiegłym roku liczyłem się z problemami Duńczyków spowodowanymi koniecznością rezygnacji z jazdy w lidze angielskiej lub szwedzkiej, co rzeczywiście miało miejsce i rodacy Hamleta byli tłem dla walczących o najwyższe cele. Najbardziej ucierpiał na tym Niels Kristian Iversen, który w ligach prezentował się niby nie najgorzej (choć nie wybił się jakoś specjalnie ponad przeciętność), ale w cyklu SGP był tylko cieniem samego siebie (początkowo dwa razy ósme miejsce, a potem dramat). W tym roku dzięki dogadaniu się lig polskiej, angielskiej, szwedzkiej i duńskiej takich sytuacji być już nie powinno. Uważam zresztą, że to porozumienie jest krokiem w dobrym kierunku. W Polsce są co prawda największe pieniądze – niby aż tyle, ale w rzeczywistości jest to tylko tyle. Wcale nie mamy tu największych emocji, zawodnicy wcale nie stawiają ekstraligi jakoś priorytetu. Rzekłbym, że przyjeżdżają tu po prostu do pracy. Ponieważ młodzież szkolona jest uczciwie tylko w kilku klubach (większość zwyczajnie odwala sztukę, żeby być w zgodzie z regulaminem), nasza liga po prostu potrzebuje zawodników z zewnątrz. Dlatego próba zabicia lig zagranicznych (co miało miejsce w ubiegłym roku) prędzej czy później odbiłaby się najbardziej właśnie u nas.
Drugą kwestią jaka mnie ciekawi jest rozwój polskich juniorów, zarówno na krajowym podwórku, jak i w porównaniu z postępami młodzieży z innych krajów. Patrząc na wyniki z ubiegłego roku wydaje się, że w tej kategorii wiekowej jesteśmy właściwie bezkonkurencyjni, wszak to właśnie Polacy zdobyli złoto i srebro IMŚJ, złoto DMŚJ i DMEJ. Jedynie w IMEJ oraz w Indywidualnym Pucharze Europy U21 Robert Lambert potrafił wygrywać i to w dużej mierze pewnie dlatego, że akurat te dwie imprezy były rozgrywane poza Polską. I niby wszystko wygląda fajnie, ale… No właśnie. Czy my tak naprawdę mamy jakąś sensowną młodzież poza Maksem Drabikiem i dwoma młodymi Bykami?
Maks Drabik został zasłużenie mistrzem świata U21, ale jeśli mam być szczery, to na mniej znanych torach (i to szczególnie w kiepskich warunkach) dużo lepiej poradzi sobie Bartosz Smektała, bo ma za sobą dużo więcej startów. Gdyby podliczyć wszystkie występy „Smyka” i Dominika Kubery, to uzbierałaby się taka liczba, że przeciętnemu kibicowi trudno sobie nawet wyobrazić obciążenie związane z tak wielką ilością występów. Pojechali nawet we wszystkich rundach Drużynowych Mistrzostw Polski Juniorów. Swoją drogą ciekaw jestem jak rozwinie się ten cykl, który w zamierzeniu miał dać szansę startów młodym chłopakom, których kluby jakoś nie bardzo kwapiły się do do organizowania turniejów młodzieżowych. Okazało się, że tak naprawdę żaden z juniorów nie wybił się jakoś szczególnie ponad przeciętność (wspomniana trójka tak czy inaczej górowałaby ponad resztą). Sam pomysł uważam za bardzo dobry wobec niechęci działaczy klubowych do umożliwiania startów młodym chłopakom. Widać jednak, że problem ze szkoleniem jest większy niż przypuszczano. Tutaj nie ma jednak innej drogi. Jeśli juniorzy mają się rozwijać, to muszą jeździć, jeździć i jeszcze raz jeździć. I to na maksymalnie różnorodnych obiektach. I tu też pewnie tkwi część problemu, bo polskie tory – szybkie i twarde – niespecjalnie przygotowują do dorosłego żużla. Brakuje też odpowiedniej mentalności młodych chłopaków, co jest z kolei wynikiem braku pomysłu na szkolenie. I kółko się zamyka. Bodajże Tony Rickardsson mówił, że żeby być żużlowcem, trzeba żreć żużel i srać żużlem (to było w odległych czasach, gdy nikt nie miał pretensji do żużlowców o to, że zbyt często startują). Tylko jako tu „srać żużlem”, gdy z jednej strony dobry występ w biegach młodzieżowych wystarcza na „spokojne życie”, a z drugiej strony nie ma gdzie „srać”, bo działacze nie pozwalają na występy bojąc się kontuzji?
Mam wrażenie, że dochodzimy do jakichś granic żużlowej paranoi. Zawodnik, żeby mieć swobodę w podejmowaniu decyzji musi reprezentować przynajmniej przyzwoity poziom. Ale żeby reprezentować przyzwoity poziom musi poświęcić kilka sezonów na jazdę na zagranicznych torach – trudniejszych technicznie i często dużo bardziej przyczepnych. Wielu kibiców wierzy w to, że ograniczenie startów jest najlepszym pomysłem, bo tak naprawdę nie mają zielonego pojęcia o co chodzi w całej tej zabawie. Nie można oczekiwać, że dziecko nauczy się dobrze pływać, jeśli nie będzie się mu pozwalało wchodzić do wody. Ta sytuacja przypomina mi inną paranoję. Piwne koncerny produkujące bezsmakowe gówno wmówiły ludziom, że piwo, czyli złocisty napój (tak jakby na świecie były tylko jasne lagery i nie było pale ale, stoutów, RIS-ów, koźlaków, porterów, witbirów, różnego rodzaju IPA, piw pszenicznych, marcowych, ciemnych lagerów, itd.), powinno być zimne, niemalże zmrożone. Dlaczego? Bo wtedy nie czuć smaku. Wystarczy odczekać pół godziny i wówczas to gówno zaczyna wychodzić na wierzch. Nie bez powodu koncerny unikają chwalenia się pełnym składem używanych surowców, podając tylko czynniki alergenne. Udało się? Niestety tak. Ekstraliga jest takim właśnie bezsmakowym jasnym lagerem, który chce zabić inne gatunki. Na szczęście wciąż jeszcze bezskutecznie.