Cieszę się, że po raz kolejny mogłem pojechać do stolicy Niemiec żeby na Forst-Dohm-Eisstadion obejrzeć pierwszy turniej o Drużynowe Mistrzostwo Świata. W sumie nie wiem czy ta dyscyplina ma polską nazwę. Kiedyś mówiło się o niej żużel na lodzie, potem był anglojęzyczny ice speedway, a niedawno znawcy z TVP twierdzili, że jest to ice racing. Jak zwał tak zwał, ważne, że jeżdżą po czterech na lodzie.
Dojazd na stadion jest całkiem prosty. Jadąc ze Świecka trzeba wybierać oczywiście kierunek na Berlin, a w samym mieście wystarczy już jechać autostradą (100) cały czas prosto i zjechać na Hohenzolerndamm 13, a potem na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w lewo. Większą trudność stanowi znalezienie miejsca do parkowania. Nauczeni doświadczeniem z ubiegłego roku, tym razem zapłaciliśmy trochę więcej za bilety i zajęliśmy miejsce na pierwszym łuku. Różnica pomiędzy jakością oglądania zawodów z tego sektora, a z przeciwległej prostej jest kolosalna. Wejściówki są i tak drogie, więc tak naprawdę lepiej dać troszkę więcej i widzieć wszystko niż zapłacić 20€ i nie widzieć ¼ toru.
Turniej rozpoczynał się o godz. 17, więc zanim zaszło słońce zdążyłem zrobić parę zdjęć. Potem było już dla mojego obiektywu zdecydowanie za ciemno, za to skupiłem się już wyłącznie na oglądaniu. A walki na torze było naprawdę sporo, szczególnie w drugiej części zawodów. Dzięki temu, że mogło startować tylko trzech Rosjan poziom ewidentnie się wyrównał. Zdarzały się oczywiście znaczne odległości na mecie, bo jednak różnica w umiejętnościach i sprzęcie nawet pomiędzy nierosyjską czołówką, a zawodnikami drugiej linii jest spora. Taka jest specyfika tego sportu, że uprawia go pewnie kilkudziesięciu ludzi na świecie, więc jeśli odstawi się pozostałych Rosjan, to trudno jest znaleźć kilkunastu riderów jeżdżących w miarę przyzwoicie na wyrównanym poziomie. Mimo tego niejednokrotnie walka o pierwszą lub drugą pozycję była wielce ekscytująca.
Patrząc na stan lodu już po trzech biegach, aż dziw bierze, że da się po nim jeździć z taką prędkością i jeszcze się ścigać. Podziwiam odwagę i umiejętności zawodników, nawet tych nieosiągających wielkich wyników. Ogromną trzeba mieć siłę w rękach żeby utrzymać motocykl na muldach, jakie pojawiają się na torze. Oglądając z bliska wejście w pierwszy łuk, szczególnie gdy wszyscy równo wyjadą ze startu, widać, że zawodnicy muszą mieć do siebie wielkie zaufanie. Tak naprawdę wystarczy chwila nieuwagi i już dochodzi do karambolu. Tutaj nie ma możliwości położenia motocykla czy kontrolowanego „spadnięcia” jak w klasycznym żużlu. W przypadku bliskiego kontaktu i sczepienia się motorów zawodnicy jadą prosto aż nie zatrzymają się na bandzie. Odpuszczenie gazu oznacza utratę kontroli nad maszyną, więc każde wejście w łuk jest trochę biletem w jedną stronę, bo kolce na kołach uniemożliwiają zmianę toru jazdy. Najskuteczniejszy jest styl najbardziej ryzykowny, polegający na przejechaniu łuku z dużą prędkością w jak największym pochyleniu. Paradoksalnie im bardziej ryzykownie tym bezpieczniej, ale niewielu to potrafi.
Stojąc blisko ogrodzenia miałem możliwość zobaczenia jak działa banda. Jest ona genialna w swojej prostocie. Składa się z dwóch części. W przypadku karambolu zawodnicy wlatują na coś w rodzaju materaców opartych o mur ograniczający tor, natomiast motocykle z uzbrojonymi w kolce kołami zatrzymują się w rozstawionych nieco bliżej workach z sianem. Podczas zawodów były dwa karambole , które wyglądały naprawdę dramatycznie, a jednak na szczęście nikomu nic się nie stało, czyli te wydawałoby się prowizoryczne zabezpieczenia spisały się znakomicie.
Na koniec coś, co jest świetnym dopełnieniem zawodów, czyli atmosfera na trybunach. Chyba nie było wśród widzów grupki, która nie miałaby ze sobą alkoholu w przeróżnej postaci – od piwa, poprzez koniaczki, nalewki aż do wódki. I nikomu to nie przeszkadza, a pomiędzy kibicami nie ma żadnych przepychanek. Co więcej, na rozgrzewkę można kupić nawet grzane wino. Na stadion nie można wnosić szklanych butelek, jednak sprawdzane są tylko plecaki, więc doświadczeni kibice wnoszą „akcesoria” pochowane gdzieś w rękawach kurtek. Nikt ich już potem nie ściga, bo na trybunach nie ma ochroniarzy i być może właśnie brak ochrony jest sposobem na zapewnienie bezpieczeństwa. Patrząc na poczynania w Polsce firm ochroniarskich kasujących dziesiątki tysięcy złotych za mecz, śmiem twierdzić, że bynajmniej dzięki nim nie czuję się lepiej na trybunach, ale to temat na inny artykuł.
Podsumowując, do miłego spędzenia czasu podczas zawodów żużlowych konieczne jest spełnienie kilku warunków. Nie należy do nich bynajmniej nowoczesny stadion za 100 mln zł z numerowanymi miejscami, ani tym bardziej żaden tubowy. Potrzeba: dobrego towarzystwa, piwka, chęci obejrzenia turnieju i nieprzejmowania się wynikiem oraz walki na torze. Reszta jest kompletnie bez znaczenia.