Aż mnie zmroziło, kiedy przeczytałem o wypadku Leigh Adamsa i bardzo poważnych jego konsekwencjach. Aż trudno uwierzyć, że temu, który przez ponad dwadzieścia lat bez groźniejszych kontuzji ścigał się na żużlowych torach, po zakończeniu kariery grozi kalectwo.
Dla kibiców pozostanie zawsze wzorcem kultury na torze, świetnym technikiem wspomagającym juniorów, mentalnym kapitanem Unii Leszno, w barwach której jeździł przez 15 lat. Dla kibiców leszczyńskich zawsze będzie „Lejkiem”, wzorem prawdziwego „Byka” z krwi i kości. Nie chce się wierzyć, że Australijczyk walczy w tej chwili w szpitalu o swoje zdrowie. Przecież tę najbardziej niebezpieczną część swojego życia miał już sobą.
Widać, ciężko jest przejść na sportową emeryturę, gdy odchodzi się jako wartościowy zawodnik, a to co robiło się przez tyle lat wciąż sprawia przyjemność. Ciężko zrezygnować z tej codziennej porcji adrenaliny, która towarzyszyła przez większość życia. I pewnie dlatego Leigh brał udział w tym rajdzie, podobnie jak miało to miejsce w przypadku Roberta Kubicy. Szkoda, że tak się to wszystko potoczyło. Wierzę, że Leigh wróci do zdrowia.