Formalnie od 1 grudnia można było prowadzić rozmowy z zawodnikami występującymi do tej pory w innych klubach. W ciągu dziewięciu dni składy zbudowało aż siedem z dziesięciu drużyn. Pogratulować działaczom obrotności.
Widać kilka koncepcji budowania drużyny. Najbardziej podobają mi się te uskuteczniane w Toruniu oraz Lesznie. Tam właściwie nie prowadzono negocjacji z żużlowcami z zewnątrz. Oparto się na tych, którzy występowali do tej pory, a ewentualne dziury po tych, którzy sami odeszli lub zostali wyrzuceni łata się zawodnikami mającymi ważne kontrakty, ale byli wypożyczeni. W ten sposób mamy wychowanków uzupełnionych żużlowcami zagranicznymi, ale związanymi z klubem od wielu lat.
Nieco inaczej postąpiono w Gorzowie i Bydgoszczy. Tam ubytki wypełniono taką samą ilością zawodników. Wiadomo, że wobec nowych przepisów Stal musiała zrezygnować z Nickiego Pedersena oraz Hansa Andersena, choć ten drugi był zwyczajnie za słaby na ekstraligę. Z kolei w Bydgoszczy zrezygnowano ze zbyt drogiego Grzegorza Walaska, zastępując go Artiomem Łagutą. Ściągnięcie nowych ludzi było więc pewną koniecznością. Na papierze stan posiadania obu klubów jest taki sam i uważam, że postąpiono dobrze.
Dziwnie postąpiono w Zielonej Górze. Odeszło trzech żużlowców: Greg Hancock musiał, Grzegorz Zengota chciał, a Rafał Dobrucki zakończył karierę. Jednocześnie wróciło dwóch ludzi z wypożyczenia, a mimo to zakontraktowano aż trzech nowych zawodników. Jak dla mnie, to chyba trochę przesadzono, tym bardziej, że z sześciu najlepszych nie można stworzyć drużyny, bo ich wspólny KSM jest za wysoki. To już z daleka śmierdzi mi małym wyścigiem szczurów, bo nie uwierzę, że mając w głowie myśl o nieudanym meczu i wypadnięciu ze składu, można przystąpić do jazdy pozytywnie zmobilizowanym. Z drugiej strony ten siedzący na ławce nawet niechcący będzie życzył swojemu „koledze klubowemu” potknięcia, bo inaczej nie ma szans na wejście do składu. Tym bardziej, że wśród równych kilku jest równiejszych.
Z kolei w Tarnowie i Gdańsku przewrócono skład do góry nogami. O ile nie dziwi postawa działaczy Wybrzeża, bo jednak zawodnicy jakimi dysponowali w pierwszej lidze byli w dużej mierze za słabi na ekstraligę, to prawdziwa rewolucja i pięciu nowych żużlowców oraz nowy menadżer w Tarnowie (z mistrzami świata seniorów i juniorów na czele) napompowało dość mocno balon oczekiwań. Wcale nie jestem przekonany, że „Jaskółki” zdominują ligę. Wręcz przeciwnie – niektórym, mającym do tej pory status lokalnych gwiazd może być trudno pogodzić się z rolą „jednego z wielu”.
Nie bardzo wiadomo jak poradzą sobie działacze w Częstochowie i Wrocławiu. Wydaje się, że za jakiś czas ruszy poszukiwanie wszystkiego co się rusza i ma żużlową licencję, oczywiście pod warunkiem, że Włókniarz zostanie dopuszczony do rozgrywek. Również od tego uzależnia swój skład PGE Marma Rzeszów, bo mają tam wielką chrapkę na Grigorija Łagutę. Jeśli nie będzie Rosjanina,to zapewne nad Wisłokiem pojawią się Grzegorz Walasek i Joonas Kylmaekorpi, co i tak da całkiem przyzwoity seniorski zestaw. Problemem rzeszowian są juniorzy, a tu akurat niewiele się raczej dzieje.
Wprowadzanie zmian ma na celu wyrównanie poziomu poszczególnych drużyn. To raczej marzenie ściętej głowy, bo opieramy się na danych z ubiegłego roku, a jak wiadomo pięć miesięcy może spowodować znaczną zmianę w dyspozycji żużlowców. Najciekawsze jest to, że im więcej kupuje się zawodników, tym bardziej tymczasowy jest skład, bo znacząca większość tych kontraktów jest jednoroczna. To z kolei nie wzmacnia identyfikowania się kibiców ze swoją drużyną. Okazuje się, że ubiegłoroczny wróg dziś ma być kolejnym idolem. Nie jest łatwo pogodzić się z niektórymi kontraktami, a powszechnie wiadomo, że jest coś, czego nie da się kupić – atmosfera. To często właśnie on decyduje o medalach.