Rzeszów – Long Track – II Finał 2020

W końcu nadszedł ten moment w tym dziwnym roku, kiedy udało mi się wyjechać na żużel. Początkowy plan był taki, żeby zaliczyć dwie imprezy, ale spotkanie Orła Łódź z Polonią Bydgoszcz zostało odwołane. W niedzielę rano wsiadłem jednak w samochód i po przejechaniu niespełna 600 km pojawiłem się w Rzeszowie.

Rzeszowski tor był jednym z trzech czynnych polskich owali, którego nie miałem do tej pory zobaczyć osobiście. Okazja jednak pojawiła się w postaci finału indywidualnych mistrzostw świata na długim torze. Tor przy ul. Hetmańskiej 69 należy do najdłuższych w Polsce, ale do prawdziwych obiektów przeznaczonych do speedwaya w wersji long track jest sporo mu brakuje. Mimo to liczyłem na fajne zawody. Tym bardziej, że siedem lat temu impreza była podobna całkiem udana.

Jadąc do stolicy Podkarpacia miałem nadzieję, że pogoda pozwoli na rozegranie turnieju. To co widziałem za szybą napawało optymizmem, bo deszcz nie padał i nie zapowiadało się na opady. W Rzeszowie widać jednak było, że wcześniej opady były spore. Chciałem skrócić sobie drogę z hotelu i prawie zapadłem się w błocie. Ulice były jednak suche i tylko gdzieniegdzie widać było kałużę.

Po zameldowaniu w hotelu chciałem jeszcze chwilę odpocząć i w tym celu wziąłem ze sobą książkę. Poczytałem trochę i udałem się na stadion. Już z daleka słychać było, że trwa próba toru, więc obawy o rozegranie turnieju zostały rozwiane. Po wejściu na obiekt zaskoczyłem się, bo tor wyglądał bardzo przyzwoicie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zawodnicy wyjeżdżali na tor piątkami i w odstępach testowali nawierzchnię. Po jakimś czasie pojawiły się pola startowe i taśma w celu próbnego wspólnego startu – każda grupa miała okazję do przejechania dwa razy po jednym okrążeniu. Niektórzy zawodnicy przejeżdżali na pełnym gazie całe kółko, a niektórzy kończyli próbę na pierwszym łuku. Widać było, że część miała problem z płynnym pokonaniem wirażu i zasypani rezygnowali z dalszych prób. Potem wyjechała polewaczka i zaczęła ubijać nawierzchnię – szło to dość powoli, więc do pomocy pojawił się wóz Ochotniczej Straży Pożarnej. Po zakończeniu prac z poziomu trybun wszystko wyglądało dobrze.

W międzyczasie na trybunach pojawiła się głośna grupa z Lublina, wspierająca polskiego rodzynka w stawce Stanisława Burzę. Jak to grupa kibiców, „uzbrojona” była w barwy klubowe, koszulki okazjonalne, mocne gardła i dużą dawkę wiary w swojego ulubieńca.

Spiker wielokrotnie zaznaczał kto jest patronem honorowym imprezy. Skoro organizatorem jest firma SpeedwayEvent, to patronem oczywiście jest europoseł, a wśród głównych sponsorów są państwowe firmy. To taki polski folklor, działający od jakiegoś czasu, niezależnie od rządzącej opcji politycznej. Swoją drogą szkoda, że nie można było kupić sensownych pamiątek. T-shirt z niezbyt atrakcyjnym logo FIM Long Track w cenie 60 zł nie był dla mnie na tyle atrakcyjną pamiątką, żeby zostawić tam swoje pieniądze. Poza tym do nabycia były koszulki… Martina Vaculika i jeszcze kilku innych zawodników z klasycznego speedwaya. Trochę ubogo. Szkoda. Skoro sponsorzy tacy wielcy, to chyba można było się lepiej postarać. Wspomniani kibice z Lublina mieli koszulki ze Stanleyem, na które aż chciał się patrzeć.

O godz. 18:00, a więc pół godziny później niż planowano, rozpoczęła się prezentacja – zawodnicy pojedynczo przejeżdżali po jednym okrążeniu. Potem nastąpił wreszcie początek zawodów. Zawodnicy ustawili się pod taśmą i… przy wyjściu z pierwszego łuku niebezpieczny uślizg miał Jesse Mustonen, a przy wyjściu z drugiego łuku podobną przygodę przeżył Stephan Katt, na którego wpadł jadący za nim Francuz Mathieu Tresarrieu. Już wtedy zaświeciła mi się lampka, że coś niedobrego dzieje się z torem, bo to nie są przecież zawodnicy, którzy upadają sami z siebie. Wniosek wydawał się prosty – skoro wcześniej jakoś jechali, a teraz nagle zaczynają się ślizgać, to najwyraźniej to ubijanie toru niekoniecznie dało pożądany efekt. Warto pamiętać, że long track, to inny styl pokonywania łuków, inne motocykle, inne opony.

Początkowo oglądałem zawody z wysokości prostej startowej i wyjścia z drugiego łuku. Pierwsze biegi kończyły się sporymi różnicami. Po dwóch seriach przeniosłem się na trybunę główną – chodził sobie i oglądałem wyścigi z różnych poziomów. Po jakimś czasie zacząłem przyglądać się pracom podczas równania toru i ogólnemu stanowi nawierzchni. I wtedy dopiero zobaczyłem w jak fatalnym stanie jest to po czym ścigają się żużlowcy. Traktory jeździły w jakiś idiotyczny sposób – najpierw przy krawężniku, a potem coraz szerzej. Właściwie cała ich pracy była kompletnie bez sensu, bo ta nawierzchnia w ogóle nie była związana. Wyglądało to tak, jakby traktory jeździły po plaży. A przy wejściu w drugi łuk jest taka hopka, że słychać było hałas szyny albo ryjącej, albo spadającej z tej hopki. W pracach na torze nie było żadnej ładu, ani składu, a część zawodników miała coraz większe problemy.

Po trzeciej serii znów wyjechała polewaczka i próbowała ubić nawierzchnię przy krawężniku. W X biegu, czyli zaraz po tym ubijaniu na pierwszym łuku uślizg miał prowadzący Thomas Jonasson, bezpośerdnio przed czterema jadącymi za nim rywalami. Nie wiem jak to zrobił Max Dilger, ale jakoś zdążył wyprostować motocykl i uderzył co prawda Szweda, ale nie przejechał po nim. Jonasson dostał jeszcze przednim kołem Theo Pijera. Wyglądało to koszmarnie i cudem niemal jest to, że Szwed o własnych siłach wstał i wsiadł do karetki. Po kilku biegach karetka jednak udała się na sygnale do szpitala.

W tych trudnych warunkach coraz lepiej radził sobie Stanisław Burza, zaczął lepiej startować i odważnie pokonywał łuki. Ostatecznie zakończył rundę zasadniczą na 11. miejscu, co dało mu… awans do półfinału. Takie są tu zasady, że po piętnastu biegach odpada czterech zawodników, zwycięzca tej części awansuje bezpośrednio do finału, a zawodnicy z lokat 2-11 jadą w półfinałach, z których po dwóch najlepszych awansuje do finału. I Polak wygrał półfinał, a w finale długo jechał na drugim miejscu, ale szalony atak pod bandą na drugim łuku dał Lukasowi Fienhage awans z czwartej na drugą pozycję, przy czym wyprzedził także Mathieu Tresarrieu – swojego największego rywala. Było jasne, że młody Niemiec został mistrzem świata. Kibice zaczęli opuszczać stadion, obsługa zdjęła taśmę, po czym okazało się, że będzie bieg dodatkowy o srebrny medal pomiędzy niepokonanym tego dnia Kennethem Hansenem (zawodnikiem miejscowego RzTŻ) a wspomnianym Francuzem. Nie potrafię powiedzieć dlaczego M. Tresarrieu nie pojawił się pod taśmą, ale nie zdziwiłbym się, gdyby miał już po prostu dość jazdy na tym torze nie mającym nic wspólnego z long trackiem.

Podsumowując, zawody w drugiej części były momentami ciekawe. Niemniej jednak organizatorzy nie udźwignęli odpowiedzialności, bo ta nawierzchnia po prostu nie nadawała się do jazdy. To była sucha kopa, wyrywająca się. Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo był ciemno. Proszę jednak zobaczyć sobie jakie placki na tym torze robiły się po przejechaniu motocykli. Jak różne barwy miała ta nawierzchnia, co świadczyło o kompletnie losowej przyczepności poszczególnych miejsc. I wreszcie, proszę popatrzeć jak dziwnie poustawiani są zawodnicy podczas jazdy, tak jakbym powklejał ich na zdjęciach.

Jeśli chodzi o sam obiekt, to wygląda całkiem ładnie. Nowa trybuna pozwala na oglądanie wyścigów z wysokości, choć niewątpliwie jest bardziej przeznaczona dla piłki nożnej niż żużla. Dodatkowo oświetlenie toru żużlowego wymusiło na projektantach postawienie bardzo wielu słupów i te słupy przeszkadzają w oglądaniu, a przy robieniu zdjęć są prawdziwą zmorą. Jako ciekawostkę powiem, że bodajże przed drugim półfinałem zgasła część świateł na drugim łuku i wtedy zrobiło się tam dość ciemno. Zawody były jednak kontynuowane.

Cieszę się, że pojechałem do Rzeszowa, że oglądałem te zawody i miałem możliwość zobaczenia stadionu, ale szczerze mówiąc nie jest to obiekt, na który chciałbym wrócić. Chyba, że ktoś upora się tam z nawierzchnią, która pozwoli na ściganie w pełnym tego słowa znaczeniu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *