W ciągu ostatnich dni sypnęło niespodziankami i to zarówno w rodzimej lidze jak i na arenie międzynarodowej. Coś mi się widzi jednak, że niektóre z nich były jakby mało spontaniczne, co w przypadku niespodzianek nie jest cechą najbardziej porządaną.
W czwartek Unia Tarnów pokonała na własnym torze Unię Leszno, czyli zdecydowanego lidera tabeli po rundzie zasadniczej. Nie dopatruję się tutaj drugiego dna. Wydaje mi się, że „Byki” mając w perspektywie rewanż u siebie, gdzie żaden rywal nie zdobył więcej niż 32 punkty, mogły sobie pozwolić na drobne zlekceważenie rywala, bo trudno inaczej nazwać sytuację, gdzie wszyscy zawodnicy poza Troyem Batchelorem jadą zdecydowanie poniżej swoich możliwości. Tak na dobrą rywalizowali przecież z dwoma dobrymi przeciwnikami, reszta raziła przeciętnością. Pewnie nałożyły się na siebie jeszcze inne przyczyny. Leigh Adams mógł być nieprzygotowany, bo oficjalnie miał jechać tego dnia w Swindon. Mecz w lidze angielskiej został jednak wcześniej odwołany, choć podobno pogoda wcale nie była zła. Mniejsza o to, najważniejsze, że Kangur mógł pojechać w Tarnowie i tym samym zamknięte zostały usta narzekaczy takich jak ja, którzy mieli pretensje do komisarza ekstraligi. Okazało się, że Australijczyk pojechał chyba swoje najgorsze zawody w karierze w barwach leszczyńskich czym mocno przyczynił się do przegranej. Do tego Janusz Kołodziej i Jarosław Hampel myślami byli raczej w zawodach indywidualnych. Stało się tak jak się stało. Tak jak napisałem wyżej, nie wyczuwam tu żadnych machlojek, bo szanse „Jaskółek” i tak pozostają mizerne, a raczej brak zaangażowania ze strony leszczynian. W końcu ekipa mająca 31 punktów powinna sobie spokojnie poradzić z „drużyną” posiadającą dorobek 12 punktów. Można powiedzieć, że taki jest urok sportu, ale ja bym raczej obstawał, że takie są minusy tej formy play-offów. które mamy w ekstralidze.
Niespodzianka w Tarnowie oznacza to, że Stal Gorzów w przypadku przegranej na własnym torze z Falubazem definitywnie kończy sezon. Oczywiście jest to teoria, bo gorzowianie są zdecydowanym faworytem tej potyczki, a ich ewentualna przegrana byłaby chyba największą sensacją tegorocznych rozgrywek. Nie ma się co oszukiwać. Poziom prezentowany w tym roku przez zawodników z Zielonej Góry nie zadowala chyba nikogo. Wszyscy seniorzy jadą poniżej oczekiwań. Być może balonik za mocno został nadmuchany. Zeszłoroczny sezon, a szczególnie jego końcówka, rzeczywiście był popisem żółto-biało-zielonych. Wydawać by się mogło, że forma zostanie utrzymana, ale okazało się, że niestety wróciliśmy do średniactwa. Nie odbieram oczywiście szans drużynie, której kibicuję, ale jednak musimy raczej liczyć na potknięcie innych niż na własne możliwości. Zresztą tak po prawdzie mówiąc walka o mistrzostwo z piątej pozycji jest lekką paranoją. Z ośmiu pojedynków z drużynami z pierwszej czwórki wygraliśmy zaledwie dwa. To pokazuje siłę Falubazu w tym sezonie. Oczywiście będę kibicował zielonogórzanom (tekst piszę godzinę po północy), ale uważam, że jedyną szansą jest niesamowita mobilizacja wszystkich zawodników, a tego w bieżącym roku brakuje. Pokazują to zresztą dwa ostatnie mecze na własnym torze, gdzie mając rywala prawie na łopatkach pozwalamy mu w końcówce kontratakować i tym samym tracimy zdobytą wcześniej przewagę, przegrywając wyścigi z zawodnikami klasy mocno średniej, poza Tomaszem Gollobem oczywiście. Mamy rzeczywisty kłopot z motywacją całego składu. Praktycznie nie było meczu z prawdziwym przeciwnikiem, gdzie pojechaliby wszyscy na przyzwoitym poziomie.
Zakładając jednak, że rzeczywiście podejmiemy walkę w Gorzowie, to trzeba sie zastanowić jak rozegrać taktycznie to spotkanie. Wiadomo, że Stal korzystać będzie z zastępstwa zawodnika i w zasadzie z góry można dopisać T. Gollobowi 18 punktów, bo jego obecna forma przerasta po prostu możliwości naszych zawodników. Do tego dochodzą Tomasz Gapiński i Przemysław Pawlicki, którzy spokojnie mogą przywieźć w sumie 20 oczek. Pozostaje więc trójka jeźdźców, którym nie wolno pozwolić na zdobycie więcej niż ośmiu punktów.Krótko mówiąc w wyścigach z trudniejszymi rywalami musimy starać się ugrać przynajmniej remis, a w starciu ze słabszymi walczyć o zwycięstwo. Trzeba zmusić gospodarzy do błędów, bo tak naprawdę, to nie tyle my możemy to starcie wygrać, co gorzowianie muszą je przegrać. Będzie to trudne, bo jednak nie mamy za przeciwnika już p. Chomskiego (przy całym szacunku, nie jest on ani najlepszym taktykiem ani motywatorem), ale Czesława Czernickiego, który stara się ten pojedynek rozegrać także poza torem. Jego stworzona sztucznie presja przed meczem w Zielonej Górze zrobiła swoje i bezpodstawne przecież straszenie prokuratorem doprowadziło do przygotwania toru, który bardziej odpowiadał gościom niż gospodarzom. Jednak on też ma swoje słabe punkty, a najczulszym z nich jest chyba prezes, którego wynikami na razie udaje się trzymać na dystans. Jeśli jednak w połowie spotkania będziemy prowadzić, to myślę, że p. Komarnicki pofatyguje się do parkingu.
Jeśli chodzi o dwa pozostałe mecze, to niespodzianką dla mnie będzie jeśli Tarnów przekroczy zaklętą granicę 32 punktów na torze w Lesznie, a Unibax i Betard powolą na zrobienie sobie nawzajem krzywdy. Tym pierwszym pojedynkiem się nie zajmuję, bo sprawa wydaje się być oczywista. W drugim przypadku próbą przekrętu śmierdzi na kilometr, a co najgrosze ani jeden ani drugi klub nie robią nic, aby zachować jakiekolwiek pozory czystej walki. Jeśli nawet oba zespoły uczciwie wejdą do dalszej części rozgrywek to i tak pozostanie ogromny smród, bo przecież wystarczyłoby wyrazić zgodę na rozegranie wszystkich meczów rewanżowych o godzinie 19.oo i sprawa byłaby załatwiona. Tymczasem właśnie te dwa kluby nie zechciały tego uczynić. Tak naprawdę, to działacze nie chcieli, bo podejrzewam, że zawodnikom jest obojętne, o której godzinie pojadą. Szefostwo Unibaxu liczy na pełniejsze trybuny i chce przyciągnąć kibiców transmisją z lubuskich derbów na telebimie. Ale przecież płacenie za coś, co spora część ludzi ma domu jest bez sensu, więc nie wiem czy jest to taki genialny pomysł. Słuchałem dwa tygodnie temu na antenie Radia Zielona Góra p. Stępniewskiego – prezesa toruńskiego klubu i mam mieszane uczucia. Z jednej strony klub próbuje przyciągnąć na stadion kibiców poprzez niższe ceny biletów i różne pozasportowe atrakcje, a z drugiej mówi, że na stary stadion przychodziło mniej więcej tylu kibiców ilu jest obecnie na Motoarenie. Sprawdziłem i rzeczywiście jest coś na rzeczy prawdziwymi toruńskimi fanami. Trzeba jednak przyznać, że ci zeszłoroczni kibice, którzy zapełniali Motoarenę przez ciekawość (tak opisał to pan prezes) zostali dość skutecznie zniechęceni do dalszego przychodzenia przez zbyt wysokie ceny biletów na początku sezonu, dość oschłe traktowanie przez zarząd i słabą jazdę żużlowców. Przegrana różnicą 14 punktów we Wrocławiu też raczej chwały „Aniołom” nie przynosi. W tej sytuacji żałosna próba przyciągnięcia ludzi na stadion transmisją z Gorzowa jest i tak gorszym rozwiązaniem niż utrata wiarygodności.
O ile torunianie mają jeszcze jakiś argument, choć moc jego jest na poziomie 24KM z malucha, to brak zgody na rozegranie meczu o godz, 19.00 ze strony wrocławian jest idiotyczny. Mają spory zapas punktowy, solidnych średniaków w składzie, więc czego się obawiają? Nie wiem i trudno mi to zrozumieć. W tej sytuacji niespodziewana porażka Betardu z Unibaxem w ostatniej kolejce rundy zasadniczej nabiera zupełnie innego znaczenia i wygląda na to, że oba kluby nawiązały rzeczywistą współpracę, którą można nazwać także swoistym paktem o nieagresji. Na ile jest to prawdą, a na ile spiskową teorią dowiemy się za kilkanaście godzin. Pojawiła się co prawda informacja, że główny sponsor toruńskiego klubu zagroził, że w przypadku braku awansu niektórzy ludzie mogą zakończyć działalność w jego zespole, ale przecież działaczom obu ekip zależy na tym żeby spokojnie awansować, więc groźba wydaje się być mocno teoretyczna.
Na koniec wspomnę o rozegranym w Vojens Grand Prix Challenge. Faworytem był Janusz Kołodziej i wydawało się, że spokojnie dopnie swego, bo po czterech startach miał 11 punktów a koncie. Wystarczyło mu zdobycie jednego oczka w ostatnim swoim wyścigu, gdzie spotykał się z rywalami mającymi na swoim koncie w sumie 16 punktów. Coś co wydawało się rzeczą nieprawdopodobną jednak się zdarzyło. „Kołdi” nie zdobył punktu, a w biegu dodatkowym był drugi, co dało mu ostatecznie czwartą pozycję i liczenie na ewentualną dziką kartę, czyli trochę prezent z darów. Ogromna sensacja. Ciekaw jestem jak Janusz będzie jechał w lidze, bo najważniejszy cel jaki sobie stawiał w tym roku pozostał niezrealizowany. Można powiedzieć, że ten sezon jest już dla niego jakoś tak stracony. Wygrał niespodziewanie Artiom Łaguta. I dobrze. Pojawia się młodość w cyklu GP. Jego triumf pokazuje też, że GP musi rozszerzyć swój zasięg na wschód. I jest to ogromna szansa dla speedway’a, bo jak wiadomo rosyjscy sponsorzy są bardzo hojni, tylko trzeba im na to pozwolić. Patrzyłem też na innych Polaków w tym turnieju. Sebastian Ułamek, Tomasz Gapiński i Grzegorz Walasek „zdobyli” w sumie dziewieć punktów, a taki wspólny dorobek pozwoliłby na zajęcie siódmego miejsca. Po co oni tam wystąpili? Jeszcze mogę zrozumieć „Gapę”, bo GP jest jakimś celem, ale Ułamek i Walasek i już wozili tam ogony. Kolejne próby wydają się pozbawione sensu, bo kończą narzekaniami na brak pieniędzy. Nie rozumiem takiego zachowania. Lepiej chyba powiedzieć sobie „pas” i odpuścić te rozgrywki. Swoją drogą można porównać dwa turnieje. GP Challenge i półfinał MIMP. W pierwszym 12 pkt. pozwoliło zwyciężyć, w drugim nie dało awansu. Taki sport.