Na kilka dni przed warszawskim turniejem w magazynie ekstraligi pokazano materiał o tym, jaką wiedzę na temat tych zawodów ma przeciętny mieszkaniec stolicy. Jeden z nich stwierdził, że żużel jest sportem polskiej prowincji i trudno odmówić mu racji. Tak, speedway jest sportem prowincjonalnym, taka jest jego uroda, więc należy ją zwyczajnie zaakceptować. Tak na marginesie ciekawe czy ów mieszkaniec wielkiego świata był rdzennym warszawiakiem czy też przyjechał do stolicy z prowincji? Obstawiam to drugie.
Wydawało się, że przyjazd najlepszych żużlowców na świecie i rozegranie zawodów przy największej publiczności w historii cyklu Speedway Grand Prix (w latach 70-tych na Stadionie Śląskim było 100 tys. ludzi) będzie zielonym światłem dla żużla w Warszawie. Cóż, zielone światło rzeczywiście odegrało dużą rolę. Zamiast wielkiego triumfu mamy teraz szukanie winnych i zrzucanie odpowiedzialności. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy – organizatorem turnieju nie był ani Ole Olsen, ani BSI tylko Polski Związek Motorowy i niezależnie od okoliczności to on ponosi odpowiedzialność za tę kompromitację. Tłumaczenia, że firma Speed Sport została narzucona przez właścicieli cyklu jest śmieszna, bo nikt Polakom nie kazał umowy w tej formie podpisywać. I tyle w temacie. Zamiast udzielać się w mediach należy podjąć szybko kroki prawne mające na celu wykazanie rażących zaniedbań ze strony duńskiego podwykonawcy oraz próbę unieważnienia lub radykalnego zmodyfikowania niekorzystnej umowy z BSI (jeśli jest to w ogóle możliwe) obowiązującej przez kolejne dwa lata. Samo BSI nie wyciągnie żadnych konsekwencji wobec Speed Sport, bo nie może sobie pozwolić na stracenie jedynej firmy układającą obecnie tory czasowe. Znając życie, skończy się na tym, że Olsen zgarnie kasę, a Polacy jeszcze zapłacą jakąś karę, bo szykują się pozwy zbiorowe. Najgłupsze w tym wszystkim jest to, że wciąż znajdzie się w naszym kraju kolejny chętny do zorganizowanie tego typu imprezy, podpisze tak samo niekorzystną umowę i jeszcze zapłaci za ten produkt więcej niż jest on wart. Sami jesteśmy sobie winni i tyle.
Zawodnikom szkoda jest kibiców. Gdyby tak było, to w ogóle nie wyjechaliby na tor, a organizator byłby zmuszony do zwrotu pieniędzy za bilety. Tyle, że na zawodników zostałaby zapewne nałożona poważna kara finansowa, a co gorsza – mogliby spodziewać się odejścia sponsorów. W całej tej zabawie chodzi przecież o pieniądze, więc jeśli sami żużlowcy nie mogą z opisanych powodów zrezygnować z jazdy, to niech przynajmniej nie opowiadają bajek. Jedynym plusem całego tego bałaganu jest to, że w końcu razem stanęli przeciw czemuś, co niszczy ten sport i wymogli chociaż przerwanie zawodów po dwunastu biegach. Szkoda, że tak późno i kosztem kibiców, ale zawsze jest to jakieś światełko w tunelu.
Coraz bardziej widać, jak Grand Prix niszczy ten sport. Sam pomysł jest dobry, bo nagradza tych, którzy jeżdżą równo przez cały sezon, a nie tylko podczas jednych zawodów. Problem w tym, że w pogoni za sukcesem i sponsorami żużlowcy weszli w jakiś idiotyczny wyścig zbrojeń, na którym zyskują wyłącznie tunerzy, a sami dali się sprowadzić do roli marionetek posłusznie wypełniających polecenia. Kilku jednak w międzyczasie wysiadło z tego pociągu i teraz mogą z zewnątrz patrzeć na cykl. Nie byłoby pewnie aż takiej skali, gdyby nie pieniądze zarabiane w polskich ligach i nasze miasta przepłacające, byleby mieć u siebie turniej SGP. Do tej pory tylko Leszno potrafiło zrezygnować z tego „zaszczytu”, ale już umową, którą podpisano w Gorzowie zapewniła BSI niezłe zyski. Czy warszawski skandal wstrząśnie wreszcie żużlowym środowiskiem? Chciałbym w to wierzyć…