56. Zlatá prilba SNP – Žarnovica

W ramach poznawania nowych obiektów żużlowych wybrałem się w niedzielę na Słowację. A ponieważ w tym kraju jest tylko jeden tego typu obiekt, więc mogę ogłosić, że kraj naszych południowych sąsiadów jest pierwszym, w którym udało mi się zobaczyć wszystkie tory 🙂

Impreza pod nazwą Zlatá prilba SNP ma długą historię, bo pierwsze zawody rozegrano w 1959 roku, wówczas jeszcze w Bańskiej Bystrzycy. SNP w nazwie oznacza Slovenské národné povstanie, czyli Słowackie powstanie narodowe, które rozpoczęło się 29 sierpnia 1944 roku (dlatego Zlatá Prilba rozgrywana jest w ostatnią niedzielę sierpnia). Złoty kask, będący trofeum w tym turnieju nawiązuje do hełmów, w jakich walczyli słowaccy powstańcy. Pierwsza Republika Słowacka – państwo zależne od III Rzeszy – powstała w 1939 roku po rozbiorze Czechosłowacji. Prezydentem został wówczas lojalny wobec Adolfa Hitlera ksiądz Józef Tiso. Jako że sytuacja na froncie II Wojny Światowej ulegała znacznym zmianom, powstanie, najkrócej rzecz ujmując, było próbą (jak się okazało nieudaną) pokonania Wermachtu będącego na terenie kraju, rozbrojenia armii słowackiej lojalnej wobec prezydenta, przejęcia władzy i politycznego pójścia w stronę ZSRR. Dlatego zapewne powojenne władze pozwoliły na świętowanie tych wydarzeń również w formie turnieju żużlowego.

Po drodze widziałem malownicze ruiny zamków (szczególnie spektakularny zamek Strečno) oraz będące atrakcją turystyczną, niegdyś górnicze, miasteczko Kremnica. Nie miałem czasu zwiedzić samej Žarnovicy, bo droga była długa i męcząca. Niewątpliwie stadion jest jednym z najładniej położonych obiektów, tor otaczają zalesione pasma górskie tworząc piękne tło. Co ciekawe, kibice mogą wybrać spośród aż trzech rodzajów biletów – na jedną z krytych trybun na prostych lub na oval, czyli nasyp, z którego spokojnie można oglądać zawody. Ja wybrałem najtańszą opcję dlatego, że lubię oglądać zawody z różnych miejsc, a poza tym widok szczególnie z przeciwległej prostej nie jest moim ulubionym.

Ciekawostką jest fakt, że w Žarnovicy są… dwa kluby zajmujące się żużlem. Speedway Club Žarnovica startuje w lidze, a także organizuje wszystkie imprezy FIM oraz FIM Europe, natomiast Automotoklub Plochá dráha Žarnovica organizuje Zlatą Prilbę SNP. Jeśli więc szukasz na stronie klubu Speedway Club Žarnovica (plochadraha.sk) informacji o Zlatej Prilbie, to możesz się mocno zaskoczyć, bo tam nie ma o tej imprezie ani słowa. Podobnie wygląda kwestia w drugą stronę, bo na stronie speedway.sk nie ma ani słowa o występach ligowych. Dziwne to, ale tak wygląda ta słowacka żużlowa rzeczywistość.

Rozpoczęcie imprezy opóźniło się, bo z pewnym opóźnieniem doleciała jedna z atrakcji, czyli skoczkowie spadochronowi. Pamiętam, że u nas kiedyś też były tego typu dodatki do ważnych wydarzeń sportowych, ale w Polsce to skończyło najpóźniej na początku lat 90-tych. W Žarnovicy było coś, czego nie widziałem ostatnio nawet w Czechach, czyli orkiestra dęta i mażoretki. Właśnie te dwie grupy wypełniły czas oczekiwania na przylot skoczków. Maszerowanie w odpowiednich strojach na pewno jest bardzo męczące. Prezentacja zakończyła się dopiero o godz. 14:05, a występ w pełnym słońcu rozpoczął się o 13:15. Niestety jedna z dziewczyn trzymających flagę podczas prezentacji nie wytrzymała i dosłownie runęła jak kłoda na twarz. Prezentacja nie została przerwana – zawołano służby medyczne, dziewczynę ściągnięto na murawę, a jej obowiązki przejęła inna mażoretka. Przyznam, że mnie – kibica, który przyjechał na żużel i nie był emocjonalnie zaangażowany w kwestie obchodów rocznicy powstania – zaczynało to wszystko trochę irytować. Początek był przewidziany na 13:30, a zawodnicy wystartowali do pierwszego biegu o 14:13.

Z tego co udało mi się wywnioskować z programu, w turniejach udział brali zawodnicy z krajów tzw. demokracji ludowej oraz Austrii. Ta tradycja, najwyraźniej mająca swoje korzenie w historii z czasów komuny, jest nadal jakoś tam podtrzymywana, choć zamiast Austriaków doszła trójka Włochów, czego akurat historycznie nijak uzasadnić się nie da. Główną gwiazdą miał być Martin Smolinski (da się to jakoś podciągnąć pod byłe NRD), ale niestety nie pojawił się na stadionie ze względu na groźny upadek, który miał dzień wcześniej podczas Grand Prix Challenge w Goričan. Nie przyjechał również Słoweniec Denis Štojs i przyznam się, że byłem tym mocno rozczarowany, bo chciałem go po raz pierwszy zobaczyć na żywo. Niestety, impreza pomimo długoletniej historii nie ma wielkiego prestiżu, a dodatkowo w niedzielę jeździły polskie ligi, co uniemożliwiło start np. Martinowi Vaculikowi – jednemu z trzech żużlowców, który zdobył trofeum na własność po pięciu triumfach (oprócz niego dokonali tej sztuki Jiří Štancl oraz niezapomniany Antonin Kasper). Stawka była niepełna, bo organizatorom udało się znaleźć tylko jedno zastępstwo – sytuację jakoś uratował Stanisław Burza, który zresztą pokazał się z bardzo dobrej strony i awansował do finału.

Zasady turnieju są następujące. Dwudziestu zawodników rywalizuje w 16 biegach, w których startuje po pięciu zawodników. Następnie najlepsza dziesiątka jedzie w dwóch półfinałach, z których do finału bezpośrednio awansuje po dwóch najlepszych żużlowców. Zawodnicy, którym nie udało się bezpośrednio awansować, startują w sześcioosobowym barażu. Najlepsza dwójka z biegu barażowego uzupełnia skład finału. Finał odbywa się więc również w sześcioosobowej obsadzie, ale rozgrywany jest na dystansie sześciu okrążeń. Przed finałem, jak niegdyś w turniejach GP, uczestnicy wychodzą i w kolejności zajętych miejsc wybierają pola startowe. Jako pierwszy został wybrany tor… trzeci, czyli kask biały, a Stanisław Burza, wybierający jako przedostatni, mógł skorzystać z jednego ze skrajnych torów, czyli wybrać kask czerwony lub biało-czarny.

Wiem, że wielu kibicom ciężko jest to zrozumieć, ale impreza bywa z reguły ciekawa nie wtedy, gdy na starcie są wielkie gwiazdy walczące o wielkie nagrody, ale wówczas, gdy jest w miarę wyrównana stawka starająca się wygrać turniej. I tak właśnie było w niedzielę w Žarnovicy. Choć większość zawodników nie ma szans na podpisanie kontraktu w Polsce, to mijanek było więcej niż w przeciętnym meczu naszej najbogatszej ligi świata. Tor jest szeroki i tę szerokość często da się wykorzystać na nabranie prędkości. Zdecydowanie najlepiej tę specyfikę potrafił wykorzystać Matic Ivačič, który tylko na początku znalazł pogromcę w osobie Jana Kvěcha. Przykładowo w wyścigu XIII prowadził Słowak David Pacalaj, ale został wyprzedzony przez Norberta Magosiego. Następnie Słowaka wyprzedził także Matic Ivačič, a na ostatnim łuku rozpędzony Słoweniec uprał się także z prowadzącym Węgrem.

Przez długi czas zawody odbywały się bez upadków. Niestety w XVI wyścigu kończącym rundę zasadniczą Marcel Kajzer atakując na ostatnim łuku Włocha Nicolasa Vicentina pojechał za szeroko i został wciągnięty przez dmuchaną bandę. Skończyło się nagłym rozstaniu z motocyklem, z którego Polak wyleciał przez kierownicę. Po wypadku Marcel zwijał się z bólu, więc pojawiły się przy nim odpowiednie służby, które bardziej rozmawiały niż cokolwiek robiły, a całość tej dziwnej interwencji trwała strasznie długo. Ostatecznie Polak wsiadł do karetki, a po dłuższej chwili został odwieziony do szpitala. W pierwszym podejściu do pierwszego półfinału w pierwszym łuku zabrakło miejsca dla Nicolasa Vicentina, który dość niebezpiecznie koziołkował, ale na szczęście szybko wstał i wrócił do parkingu o własnych siłach. Z kolei w drugim półfinale odważnym atakiem przy bandzie na przeciwległej prostej popisał się Norbert Magosi. Po drodze jednak musiał zahaczyć o Zdenka Holuba, któremu uniosło przednie koło, co spowodowało jego upadek już przy dmuchanej bandzie. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie, znów pojawiły się służby ratownicze, znów stały wokół Czecha, a po chwili Holub… pobiegł do parkingu. Sędzia z powtórki wykluczył Węgra.

W barażu walkę o drugie miejsce stoczyli wspomniani wcześniej Włoch i Węgier, przy czym skuteczny atak przy krawężniku (!) przeprowadził Nicolas Vicentin, dzięki czemu awansował do finału. Włoch był dla mnie rewelacją tego turnieju. Tak sobie myślę, że gdyby miał dostęp do lepszego sprzętu i możliwość regularnych startów na różnych torach z lepszymi żużlowcami, to mógłby zawstydzić niejednego tzw. profesjonalistę. Co ciekawe, Nicolas Vicentin jako jedyny… nie korzystał z silnika włoskiej marki GM, a jeździł na czeskiej Jawie.

Do półfinałów nie zakwalifikował się żaden z czwórki Słowaków. Szkoda, ale niestety poza pojedynczymi biegami brakowało im skuteczności, choć przecież tor teoretycznie znali najlepiej. Kilka lat temu tutejszy żużel zaczął przeżywać swego rodzaju boom, zapewne dzięki sukcesom Martina Vaculika. Pojawiła się grupa zawodników, klub zaczął startować w lidze czeskiej, ale coś się zatrzymało. Groźny wypadek w ubiegłym roku miał Patrik Búri, który próbował wrócić na tor, ale jeszcze nie wszystko z jego zdrowiem jest w porządku. Nowych twarzy na razie za bardzo nie widać. W stawce było aż siedmiu Czechów. O ile świetnie rozwija się Jan Kvěch, to nie rozumiem co się stało z Patrikiem Mikelem. Przecież ten chłopak jeszcze dwa lata temu był zdecydowanie najlepszym czeskim juniorem, a obecnie jego jazda jest jakąś totalną porażką, nawet w takiej stawce.

W sumie same zawody były całkiem ciekawe, ale trwały zdecydowanie za długo, co jednak powodowało pewną frustrację, którą siłą rzeczy wpłynęła na komfort oglądania. Organizatorzy na rozegranie dwudziestu biegów potrzebowali niemal czterech godzin, a całość wcale tak długo trwać nie musiała. Od razu po zakończeniu finału pobiegłem do samochodu i szybko ruszyłem w drogę powrotną. Przejechanie Słowacji trwało na tyle długo (170 km zajęło mi ok. 4 godzin), że nie planuję jakiegoś specjalnie szybkiego powrotu do Žarnovicy. Do tego dziwnie zachowuje się mapa Google na odcinku Žilina – Čadca, pokazując inną trasę w telefonie, a inną w laptopie.

Jadąc do Žarnovicy znałem stawkę i w zasadzie wiedziałem na ci się piszę. Nie zawiodłem się, bo generalnie była to całkiem ciekawa impreza, pozwalająca znów zobaczyć trochę świata, ale jednak strasznie męcząca. Przez korki i objazdy dotarłem do pewnej granicy rozsądku, jeśli chodzi o jazdę bez noclegu i nie zamierzam się już więcej do tej granicy zbliżać. Z ciekawostek dodam na koniec, że zaskoczyło mnie to, że na miejscu można było kupić cztery marki piwa, z czego tylko jedna była słowacka. Akurat to miejscowe piwo było zresztą paskudne – nie dopiłem małej porcji, bo wpadła mi do niego osa – może jej bardziej smakowało. Całkiem dobra była za to pieczona kiełbasa. Co ciekawe, nie było polskiego stoiska z pamiątkami, które strasznie mnie irytuje podczas zagranicznych wyjazdów. Może przedstawiciele bydgoskiej firmy brali informacje ze strony niewłaściwego klubu i nie wiedzieli o tym turnieju 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *