Wyjazd do Rybnika wyszedł dość spontanicznie, bo nie planowałem go przed sezonem. Niemniej jednak udało się, a okazją był oczywiście finał DMŚJ. Wiadomo było, że faworytami są Polacy, a inne ekipy mogą przeszkadzać gospodarzom w odniesieniu zwycięstwa. Jak było naprawdę? Cóż, na pewno mogło i powinno być ciekawiej.
W przeciwieństwie do większości kibiców na stadionie, a właściwie chyba nawet w przeciwieństwie do pozostałych kibiców, wynik końcowy nie był dla mnie ważny. Do Rybnika przyjechały cztery reprezentacje z kilkoma naprawdę świetnymi zawodnikami i chciałem zobaczyć fajne ściganie. Kilka mijanek faktycznie było, ale generalnie tor niespecjalnie pozwalał na walkę, bo szeroka była straszliwie tępa i nijak nie dawała prędkości. Wiem, że w nocy padało, ale w czasie zawodów tor był suchy i aż prosił się o polanie. Niestety, wynik jest najważniejszy, więc trzeba zrobić wszystko, żeby wygrali ci, którzy mają wygrać.Wiadomo, że Polacy byli na własnym torze, że dysponowali największymi pieniędzmi i że mieli najlepszych startowców. Kwintesencją zawodów był ostatni wyścig, gdy bardzo szybki Max Fricke nabierał potwornej prędkości na zewnętrznej części toru, ale nie dość, że nijak nie był w stanie zaatakować jadącego przy krawężniku Kacpra Woryny, to jeszcze został zaatakowany i minięty przez Frederika Jakobsena. Szersze wyjścia z łuków były tak straszliwie wolne, że popsuły dużą część całej zabawy. Zresztą w XVIII biegu bardzo szybki Bartosz Smektała również niewiele mógł zrobić, bo bardzo ciężko było przeciąć na dużej prędkości szprycę przeciwnika jadącego z przodu. Generalnie po gorszym wyjechaniu z pierwszego łuku bardzo ciężko było nabrać prędkości, co powodowało, że dobry startowiec miał ogromny handicap.
Bardzo szkoda mi Duńczyków, którzy katastrofalnie pojechali w pierwszej serii wyścigów, w tylko której przywieźli jeden punkt. Gdyby zaprezentowali się w niej chociażby poprawnie, spokojnie mogli zawalczyć o srebro. Brytyjczycy natomiast kompletnie nie istnieli. Nawet z wykorzystanym dżokerem cały zespół zdobył mniej punktów niż sam Bartosz Smektała. Ich lider Robert Lambert nijak nie potrafił znaleźć prędkości, a reszta jego rodaków jedynie uzupełniała skład poszczególnych biegów. Prawdopodobnie na co dzień nie mają po prostu styczności ani z tak długim torem, ani z tak sypką nawierzchnią.
Niestety stało się to czego się obawiałem, czyli właściwie już w połowie czwartej serii wiadomo było jaka będzie końcowa kolejność. Czy o taką rywalizację chodzi? Ja wiem, że najważniejszą rzeczą było zwycięstwo i z tego co widziałem kibice przybyli na stadion byli tymże zwycięstwem całkowicie usatysfakcjonowani. Ale może wreszcie ktoś pójdzie po rozum do głowy i zechce pokazać polskim kibicom prawdziwą rywalizację z walką od startu do mety?
Oglądałem w niedzielę program PGE Ekstraliga i tam właśnie wychodziła na wierzch cała głupota naszego sposobu prowadzenia rozgrywek. Z jednej strony mamy strażnika regulaminu Leszka Demskiego, a z drugiej mamy… rzeczywistość. Na mecze fazy play-off powoływane jest trzyosobowe jury zawodów, a oba tory nadawały się do poprawki, choć warunki pogodowe wcale nie były złe. Potem w rozmowie wyszło, że podczas meczu Sparta – GKM pas przy krawężniku był ubity, w przeciwieństwie do reszty toru, co zostało przez strażnika Leszka uznane za tor nieregulaminowy. Tylko dlaczego nie zauważył tego komisarz toru, który przecież był na miejscu? Najśmieszniejsze jest to, że tor podczas turnieju SGP w Warszawie również był nieregulaminowy w myśl polskich przepisów, bo szykowany był tak, że szeroka pozwalała się rozpędzać. Dlatego przed rozpoczęciem zawodów właśnie ta część była bardziej polewana. A przypomnę, że sam turniej został przez władze polskiego żużla uznany za fantastyczny, co miało uzasadnić ogromne koszty jego organizacji. Zresztą tor podczas SGP w Gorzowie na początku też był nieregulaminowy, dzięki czemu już w pierwszym biegu można było jechać bardzo szeroko. Potem jednak nawierzchnia przeschła i skończyły się emocje. Na domiar złego nie wygrał Bartosz Zmarzlik, więc turniej został zakwalifikowany jako nudny. W tym to programie jeden z gości powiedział o świetnych zawodach w Rybniku, po czym skupił się na fajerwerkach. I tak to niestety wyglądało, że te fajerwerki były po prostu ciekawsze…
W Rybniku przez całe zawody polewaczka nie wyjechała ani razu. Byłem na stadionie półtora godziny przez rozpoczęciem i wówczas także jej nie widziałem. Po prostu zwykły strach o wynik. Przyznam, że przy tych pieniądzach, jakie krążą w polskim żużlu takie zachowanie jest po prostu żenujące. Jak można się bać zawodników którzy na co dzień jeżdżą w tej śmiesznej lidze angielskiej na jakichś agrafkach? Jak można się bać Duńczyków? Okazuje się, że można. Paradoks polega na tym, że przy tych pieniądzach jakie są ładowane w żużel w naszym kraju, ten strach był naprawdę uzasadniony…
Jeszcze kilka słów o stadionie i organizacji. Na rybnickim obiekcie byłem po raz pierwszy. Bardzo fajnie, że obok stadionu jest bezpłatny parking. Natomiast nie mogę pojąć tego, że na odnowionym stadionie nie ma porządnych toalet. Nie ma nawet gdzie umyć rąk. K…a, no przecież w Divisovie jest murowana toaleta, jest w Slanach, jest w Koprivnicy, jest w Teterow (płatna). Organizacja natomiast była sprawna. Uroczysta prezentacja, prowadzona przez Orkiestrę Dętą Kopalni Bielszowice, rozpoczęła się o godz. 17:55, a dwudziesty wyścig zakończył się o godz. 20:09. Tor był równy i nie sprawiał raczej żużlowcom problemów, ale niestety nie pozwalał na walkę. Tym co organizatorzy powinni poprawić jest jakość spikerki. Nie może być takiej sytuacji, że spiker nie wie o tym, że jest zmiana, a skład wyścigów nominowanych podawany jest w momencie, gdy żużlowcy wyjeżdżają już na tor. Przecież to wszystko powinno musi być zgłoszone sędziemu. Przyznam się bez bicia, że cały czas byłem przekonany, iż Frederik Jakobsen pojechał tylko cztery razy i dopiero w poniedziałek czytając relację dowiedziałem się, że jednak startował pięciokrotnie. Podobnie było zresztą z dżokerem Roberta Lamberta – nie usłyszałem tego ani ja, ani mój syn, który tym razem pojechał ze mną. Dopiero różnica w punktacji skłoniła mnie do sięgnięcia po telefon i sprawdzenia informacji z relacji internetowej. Usiedliśmy przy wyjściu z pierwszego łuk, a na tak dużym obiekcie po prostu nie widać tablic, które pokazują panie przy starcie. Zresztą pod koniec zawodów spiker chyba był już bardzo zmęczony, bo pomylił Adama Ellisa z… Ellisem Perksem.
Wiem, że sporo ponarzekałem, ale po prostu jakoś nastawiłem się na fajne ściganie w Rybniku, a tego ścigania było jak na lekarstwo. Pewnie znajdą się kibice, którzy powiedzą, że przecież były mijanki. Owszem, ale te kilka mijanek przy dwudziestu wyścigach jest tak naprawdę tylko małym okruszkiem tego, co byli w stanie pokazać zawodnicy. Przecież Holder, Fricke, Kurtz, Lambert, praktycznie wszyscy Duńczycy, to są chłopacy kochający walkę na torze. Żużlowcom nie mogę odmówić chęci walki, ale tor niestety nie pozwolił im na zbyt wiele.