Coraz więcej wiadomo w ekstralidze, w SGP w zasadzie wszystko jest już wyjaśnione. Tyle wydarzeń w jeden weekend. Trzeba to jakoś przeanalizować i już na spokojnie wyciągnąć wnioski. Najważniejsze, że Falubaz jest w finale!!!
Trudno zacząć inaczej niż od meczu Betard – Falubaz. Ciśnienie było ogromne. Działacze wrocławscy próbowali metodą kombinacji „zaplecowej” odzyskać frajersko stracone sześć punktów. Rozesłanie do niezielonogórskich prezesów wezwania o przegłosowanie ich przywrócenia było chyba aktem desperacji. Pisałem wcześniej, że odebranie dorobku Piotrowi Świderskiemu nie podobało mi się, bo na tym etapie, to słabe rozwiązanie dla wizerunku tego sportu. W piątkowej audycji w Radiu Zielona Góra dowiedziałem się jednak, że nasi działacze zapowiedzieli przed pierwszym spotkaniem wnikliwą obserwację motocykli Piotra Świderskiego właśnie, a także Leona Madsena, w związku z przeciekami o ich nieregulaminowości. Może coś w tym było, może nie. Trudno powiedzieć. Mieliśmy w każdym razie idiotyczną sytuację, kiedy to podjęto działanie zgodne z regulaminem, ale wątpliwe jeśli chodzi o ducha sportu, a następnie w rewanżu była próba przywrócenia tegoż ducha w sposób niezgodny nie tylko z regulaminem, ale także z prawem. Wiadomo, że kluby są sportowymi spółkami akcyjnymi i czego jak czego, ale prawa muszą przestrzegać. Dziwne, że akcję Betradu chcieli poprzeć Władysław Komarnicki czy Józef Dworakowski. Wiadomo także, że w starciu regulaminu z duchem sportu, ten drugi jest z góry na straconej pozycji.
Dobrze się stało, że rewanż zakończył się remisem, bo to ucina wszelkie spekulacje typu „co by było, jakby…”. Trudno powiedzieć, że mecz stał na wysokim poziomie, bo nie stał. Tyle mówi się, że w Zielonej Górze nie ma mijanek. Tymczasem tor przygotowany przez Marka Cieślaka był delikatnie mówiąc niesprawiedliwy. Cóż z tego, że na dystansie zawodnicy nie trafiali na wielkie dziury czy koleiny, skoro ewidentnie pierwsze pole było najlepsze, a na dystansie nie dało się wyprzedzać. W drugie części zawodów start na poziomie przyzwoitym w zasadzie gwarantował zwycięstwo. Tym sposobem gospodarze strzelili sobie w kolano. Nie zamierzam ich żałować, bo to ich problem, zresztą nie jedyny. Łatwo być mądralą po fakcie, ale obsadzenie Leona Madsena w XIV biegu było taktycznie wątpliwe. Duńczyk ma słabą końcówkę sezonu, a do tego raczej nie wdaje się w walkę na łokcie. Przyszło mu startować z pola „B”, gdy za rywali miał Rafała Dobruckiego i Nielsa Kristiana Iversena czyli żużlowców, którzy nie mają specjalnych oporów przed bezpośrednim starciem. Dużo lepszym rozwiązaniem byłoby chyba postawienie na Daniela Jeleniewskiego. „Jeleń” sezon ma beznadziejny, ale tego dnia przywiózł 6 „oczek” przy wzrostowej tendencji. Nie mam pojęcia dlaczego pan Polewaczkowy tak zadecydował i sumie mało mnie to interesuje. Faktem jest, że mimo wygranego startu nie dość, że Madsen nie założył Dobruckiego, to jeszcze dał się wypchnąć przez co jednocześnie puścił PUK-a i zablokował „Świdra”. Zamiast być dobroczyńcą Betardu, okazał się koniem trojańskim.
Nie wiem czy po dzisiejszym meczu będzie szukanie winnych we wrocławskim klubie. Jeśli tak, to na pewno kilku osobom mocno się oberwie. Trenerowi za tor, P. Świderskiemu za te idiotycznie stracone sześć punktów i Maciejowi Janowskiemu za przygotowanie sprzętowe. Myślę, że właśnie postawa Maćka przyczyniła się najmocniej do ich porażki. Jeśli czołowy zawodnik w dwóch najważniejszych meczach sezonu notuje trzy defekty na starcie, a jednocześnie w międzyczasie zdobywa z kompletem punktów Młodzieżowe Indywidualne Mistrzostwo Polski, to chyba nie traktuje swojej drużyny zbyt poważnie. Tutaj nasuwa się kolejne pytanie do trenera: dlaczego z uporem maniaka stawiał na słabiutkiego Janowskiego, mając w rezerwie Dennisa Anderssona? Szwed przywiózł drugie miejsce w wyścigu juniorskim i na tym zakończył swój udział. Maciek jedyne punkty zdobył z ewidentnego lotnego startu, który jakoś umknął sędziemu, a był to poważny błąd, bo dał gospodarzom podwójne zwycięstwo.
Podsumowując, Falubaz nie pojechał rewelacyjnego meczu, ale dużo lepiej niż rywal rozegrał mecz taktycznie. Przede wszystkim goście nie przegrywali wyścigów i to był klucz do sukcesu. W całej okazałości wyszło dziś średniactwo wrocławian. Poza Jasonem Crumpem nie było zawodnika, który potrafiłby pociągnąć tę drużynę. Gospodarze odnieśli zaledwie sześć zwycięstw indywidualnych (w tym jedno „Jelenia”, który nie pojechał w wyścigach nominowanych) przy siedmiu zerach (w tym cztery Janowskiego). Na tym tle równie średni Falubaz zaprezentował się lepiej jako całość. Mam wrażenie, że po raz kolejny sukces był bardziej zasługą konsolidacji w parkingu niż walki na torze.
W drugim półfinale „Byki” rozniosły „Anioły”. Na tym poziomie rozgrywek zwycięstwo różnicą 28 punktów świadczyć może o dwóch rzeczach: albo Unia jest poza zasięgiem innych drużyn albo Unibax nie pasuje do tego zestawu. Wydaje się, że tutaj wchodzi w grę to pierwsze rozwiązanie, bo przecież torunianie mają zespół na podobnym poziomie jak Falubaz. Tym zwycięstwem leszczynianie zatrzymali jedną z reguł ekstraligi: „Anioły” jadą w finale. Są też na najlepszej drodze do złamania kolejnej: drużyna, która wygrywa sezon zasadniczy nie zdobywa mistrza. Jestem pod wrażeniem tego co robi Janusz Kołodziej. Jest w takiej formie, że chyba jako jedyny mógłby powalczyć z Tomaszem Gollobem w GP. Szybkość, odwaga, pewność siebie. To sprawia, że jest nie do ugryzienia. Nieważne, na której pozycji wyjedzie z pierwszego łuku, bo ma tak wielki ciąg do przodu, że nie sposób utrzymać go za sobą. Wygląda jakby zdobył jakieś tajne kody, dzięki którym jego sprzęt jedzie o wiele szybciej niż motocykle rywali.
Dzięki takim rozstrzygnięciom Falubaz będzie mógł się zrewanżować Unii za porażkę na własnym torze (Betardowi już się „odwdzięczył”), a Unibax pojedzie w końcu mecz z Wrocławiem bez playbacku. Obie ekipy wystąpią live i zobaczymy kto jest lepszy.
Niemniej ciekawie było na dole. Tam Włókniarz Częstochowa i Polonia Bydgoszcz walczyły o życie. Gospodarze mogli wygrać dużo wyżej, ale po raz kolejny od Jasną Górą rewelacyjnie pojechał Grzegorz Walasek. Jego 16 punktów pociągnęło gości i zakończyło się na zaledwie 6-punktowej stracie. Wśród porozbijanych gospodarzy rewelacją był… 44-letni Sławomir Drabik. Szkoda defektu w ostatnim wyścigu, bo to trochę zaniżyło jego dorobek.
Wracając do niesprawiedliwego toru, to podobny numer odwalił w sobotę Ole Olsen w Vojens. Różnica polegała na tym, że tam wystarczyło startować spod bandy, a na dystansie dochodziło czasem do mijanek. W trakcie zawodów coraz mocniej padało i czwarty tor coraz bardziej tracił na znaczeniu na korzyść pierwszego. Tomasz Gollob zdobywając maksa w zasadzie zapewnił sobie już tytuł mistrza świata. Musiałaby się wydarzyć jakaś katastrofa. Gollob ma 19 punktów przewagi nad Crumpem, więc łatwo wyliczyć, że nawet gdyby Australijczyk zdobył dwa maksy, co jest mało prawdopodobne, „Chudemu” wystarczy 20 „oczek” w dwóch turniejach, a przecież zawody kończące cykl odbędą się w Bydgoszczy. O przewadze Golloba nad rywalami świadczyła scena kończąca turniej. Uczestnicy finałowego biegu wjeżdżali przed podium. Pierwszy jechał czyściutki i błyszczący Polak, a za nim niemiłosiernie umorusany Crump. U tego drugiego nic nie było widać. Ani plastronu, ani reklam na motocyklu ani nawet koloru kasku. Gollob jedzie bardzo twardo. Ma określony cel i do niego dąży. Można go lubić albo nie, ale trzeba przyznać, że spośród tegorocznych uczestników Speedway Grand Prix prezentuje się po prostu najlepiej. Emocje jeszcze będą, bo jest walka o ósemkę. I dobrze, bo bierze w niej udział więcej żużlowców. Najśmieszniejsze jest to, że ta rywalizacja jest dużo ciekawsza od tej medalowej. To jest największa porażka cyklu SGP, że większość uczestników z góry zakłada tylko chęć utrzymania się w nim. Walka o wyższe cele dotyczy trzech, góra czterech zawodników, reszta to ambitna przeciętność. Taki jest chyba obecny żużel. Zabrakło wirtuozów: Rickardsona, Nielsena, Ermolenki, Hamilla, Adamsa, Lorama. Następcy nie dorastają im do pięt. Nie pozostaje więc czekać i mieć nadzieję, że wkrótce się to zmieni.