Włókniarz Częstochowa jest pierwszą drużyną nie mającą już nawet teoretycznych szans na awans do czołowej szóstki. Choć wszystko zależało od nich samych i wygranie jednego spośród dwóch ostatnich meczów dawało im przepustkę do walki o mistrzostwo Polski, częstochowianie pokazali, że nie są w stanie rywalizować na dobrym poziomie z innymi ekstraligowymi drużynami.
Gdy zespół walczy o wszystko, a przynajmniej powinien walczyć, to bilans małych punktów z dwóch najważniejszych spotkań wynoszący -52 w sposób dobitny pokazuje wszystko. Jeśli do tego okazuje się, że jeden zawodnik zdobywa ponad 45% wszystkich punktów, to należy się chyba zastanowić czy „Lwy” rzeczywiście zasługują na ekstraligę. Żużlowcy spod Jasnej Góry próbowali na początku ambitnie walczyć, ale w dłuższym okresie czasu pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Wprawdzie Grigorij Łaguta i Daniel Nermark okazali przysłowiowymi strzałami w dziesiątkę, jednak pozostali zawodnicy jechali albo bardzo nierówno, albo najzwyczajniej słabo. Zawiódł szczególnie Peter Karlsson. Nie wiem czy to kwestia wieku, może słabszy sezon lub brak motywacji. Faktem jest, że tak słabego „Okularnika” dawno nie oglądaliśmy. Innym problemem jest brak solidnych młodzieżowców. Przez kilka meczów wydawało się, że Artur Czaja będzie liderem tej formacji, jednak z różnych przyczyn nie utrzymał swojej formy. W decydującym meczu nie wystąpił, za to wsparł jako gość drużynę z Krosna i zdobył dla niej aż 11 punktów. Trochę szkoda, że tak się to wszystko układa, ale póki co nie da się uciec od przeszłości. Mocarstwowe aspiracje oparte na jednym (choć dużym) sponsorze doprowadziły ten klub do dzisiejszej sytuacji. Szacunek za podjętą walkę, ale wydaje mi się, że nawet w starciu z trzecią drużyna pierwszej ligi częstochowianie wcale nie muszą być faworytami. Póki co czeka ich jeszcze walka o bezpieczne siódme miejsce. Z kim? To się ma oficjalnie okazać dopiero w niedzielę, ale prawdopodobnie tym rywalem będzie Betard Sparta Wrocław.
Myślę, że czapki z głów należą się Unii Leszno za niedzielny występ. Przeciwnik był słabiutki, ale właśnie umiejętność odpowiedniego podejścia do takiego pojedynku świadczy o sile drużyny. Nie ma odpuszczania. To z jednej strony szacunek dla kibiców, a z drugiej pokazanie ogromnej siły tkwiącej nie tyle w pojedynczych zawodnikach, co w tej grupie ludzi, którzy chcą wygrywać. To diametralnie inne postawa od tej prezentowanej przez najbliższego rywala leszczynian – Stali Gorzów. Wielkie brawa należą się szczególnie juniorom Unii, którzy zdobyli w tym spotkaniu aż 19 „oczek”, czyli prawie 2/3 tego co zdołali uciułać goście. Na szczególną uwagę zasługuje Kamil Adamczewski – zdobywca (z bonusami) kompletu punktów. Powtarzam się, ale aż wierzyć się nie chce, że ten chłopak prawdopodobnie nadal grzałby ławę gdyby nie kontuzja Sławomira Musielaka. W zasadzie do pełni szczęścia brakuje tylko dobrej jazdy Janusza Kołodzieja. Myślę, że pomimo wielu kontuzji, na dzień dzisiejszy leszczynianie mają ogromną przewagę mentalną nad gorzowianami, tym bardziej, że w Stali tradycyjnie już przed play-offami atmosfera daleka jest od doskonałości. Pojedynek leszczyńsko-gorzowski zapowiada się na główną atrakcję pierwszej rundy play-off.
Trochę w cieniu ligi odbył się pierwszy finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów z udziałem aż sześciu Polaków. Dokonana została już wstępna selekcja (niestety także dosłownie) i w szerokiej grupie mającej jeszcze szansę na zwycięstwo pozostała czwórka naszych reprezentantów. Jest w niej wciąż Patryk Dudek, choć przy obecnej formie na pewno nie będzie mu łatwo powalczyć o czołowe pozycje. Przyjęty system promuje zawodników potrafiących utrzymać dyspozycję i radzących sobie na torach o różnej geometrii. Wydaje się, że przynajmniej jeden medal powinien trafić w polskie ręce. Na razie najbliżej tego jest Maciej Janowski, bo w jego przypadku na korzyść działa zarówno umiejętność skoncentrowania się na konkretnej imprezie oraz duże, jak na juniora, doświadczenie zdobyte na ligowych torach w Anglii, Szwecji, Danii i oczywiście w Polsce. Z drugiej strony jest Piotr Pawlicki, dla którego każdy zagraniczny start jest debiutem, wszak ma niespełna 17 lat. Wygląda jednak na to, że dużo lepiej radzi sobie w imprezach indywidualnych od starszego brata. Przemek ma ogromny talent, ale zawsze gubi głupie punkty. Podobnie było w Poole, gdzie nie ukończył jednego z wyścigów z powodu upadku.
Dziwne jest podejście FIM-u. Po raz drugi w tym miesiącu Rosjanin, mimo wywalczonego awansu nie może stanąć do rywalizacji, bo nie posiada brytyjskiej wizy. Jakaś paranoja. Przecież działacze powinni przewidywać takie możliwości. Trudno, żeby na Wyspach nie organizować żadnych imprez międzynarodowych, ale nie można ograniczać dostępu żużlowców z kraju, w którym po Polsce są największe pieniądze w tym sporcie. Muszą być przecież jakieś prawne możliwości przeskoczenia takich problemów formalnych. W ten sposób Wadim Tarasenko jest już o 14 punktów z tyłu w stosunku do prowadzącej trójki. Jak to się ma do czystej rywalizacji i promocji żużla?