Sen o Warszawie?

Patrzyłem w telewizji na turniej SGP rozgrywany na Stadionie Narodowym w Warszawie i ogarnął mnie jakiś smutek, że wizja żużla, którą mam w głowie tak dramatycznie i coraz szybciej rozjeżdża się z kierunkiem, w którym zmierza ten mainstreamowy speedway.

Już jakiś czas temu stwierdziłem, że dla mnie speedway i muzyka metalowa mają wiele wspólnego. Można oczywiście organizować większe imprezy, festiwale, nawet występy z orkiestrą symfoniczną, ale nie zmienia to faktu, że dla większości kapel sensem nie jest granie spektakularnych koncertów, ale trasy po klubach, gdzie przychodzą ludzie właśnie po to, żeby posłuchać muzyki. Dla sporej części ludzi metal  jest raczej ścianą hałasu i przypadkowych dźwięków niż muzyką, dzikiem ryczeniem wokalisty w otoczce pełnej satanistycznego przekazu i diabolicznych insygniów. Ale paradoksalnie właśnie dzięki temu metal jest szczery, bo o ile można być wobec takiego rodzaju sztuki obojętnym, to ciężko jest na dłuższą metę udawać, że się go kocha czy choćby lubi. Co za tym idzie, oprócz wyjątków (o których nieco niżej), nie trzeba tutaj płaszczyć się przed publiką, bo i tak przyjdą ci, którzy chcą przyjść. Ekstremalna muzyka nigdy nie będzie modna. I podobnie jest z żużlem. O ile zrozumiały jest brak zainteresowania nim, czyli zwykła obojętność, to ciężko jest udawać, że lubi się hałas (choć jest jednak zdecydowanie ciszej niż kiedyś), kurz, latające spod kół kamyczki czy specyficzny zapach. Porównanie jest może głupie, ale dla mnie oddaje pewną istotę tych dwóch rzeczywistości.

W sumie nie powinienem mieć złudzeń, bo przecież wielki, a raczej bogaty, żużel nie idzie w komercyjną stroną ani od wczoraj, ani od roku, a od wielu lat. Właściwie każda transmisja meczu ekstraligi lub I ligi przypomina mi o tym zjawisku. Ilość rzeczy doskonale niepotrzebnych podczas zawodów jest coraz większa – od dziewczyn przy starcie, przez jednakowe stroje żużlowców, zachowania związane z wypełnianiem różnego rodzaju wymagań sponsorsko-reklamowych, po ustalanie terminów meczów dogodnych dla telewizji i ustalanie coraz droższych wymogów dotyczących wyglądu i funkcjonalności obiektów. I rozumiem zawodników, że chcą zarobić pieniądze, że zgadzają się na bycie marionetkami przez kilka godzin w tygodniu, żeby resztę czasu mogli spełniać swoją pasję, bo zwyczajnie to co robią sprawia im frajdę. Szanuję szczególnie tych, których mogę zobaczyć na jakichś niszowych zawodach, gdzie jadąc za pół darmo walczą o zwycięstwo. I to jest właśnie żużel. Tak samo muzycy (nie tylko metalowi), po wielkich koncertach, wywiadach i transmisjach telewizyjnych wracają do klubów i w ten sposób mają kontakt z ludźmi, którzy naprawdę chcą ich słuchać.

Jednak SGP w Warszawie jest czymś zupełnie innym w tym zestawieniu, bo to jest próba udowodnienia ludziom w Stolicy, że z tego prowincjonalnego sportu można zrobić wielki event. Tutaj są odwrócone role, bo to nie ludzie udają, że podoba im się żużel, tylko działacze żużlowi, wydając ogromne pieniądze, próbując pokazać żużel w warunkach, w których on normalnie nie występuje. Sam pamiętam, że gdy ogłoszono organizację SGP na Stadionie Narodowym w Warszawie, to z miejsca podekscytowałem się tym wydarzeniem. Była wielka radość, gdy udało się kupić bilety, oczekiwanie na wyjazd, zachwyt Stadionem Narodowym i możliwością oglądania mojej ukochanej dyscypliny w tak wyjątkowych warunkach. I to wszystko skończyło się po rozpoczęciu zawodów. Nuda, potem zepsuta maszyna startowa i ruszanie na zielone światło, aż wreszcie protest zawodników i zakończenie turnieju po XII biegu. Oczywiście żadnych informacji od spikera nie było i tylko lukanie w telefon pozwoliło dowiadywać się o co w tym wszystkim chodzi. Wychodziłem ze SN jak zbity pies i nie mam zamiaru więcej płacić za takie upokorzenie.

Zastanawiam się czy warto jest próbować przekonywać tak zwany wielki świat, że to co w jego oczach jest prowincjonalne albo prymitywne, ma jednak jakąś wartość. Czy te nieudolne i idiotycznie drogie próby nie wyglądają prymitywnie i prowincjonalnie?

Wracając jeszcze do porównań z metalem, to SGP w Warszawie przypomina mi występ zespołu Behemoth podczas tegorocznej gali Fryderyków. Ani nie ma tam klimatu, ani publiczność tego nie rozumie, a sztuczne próby wywołania kontrowersji wyglądem, przekazem wizualnym i wypowiedziami wyglądają prymitywnie. I taki obraz metalu otrzymują ludzie, którzy nie mają z nim na co dzień do czynienia. Ale pieniądze poszły.

Tak więc niezależnie co zrozumieli przypadkowi ludzie, na szczęście ani metal nie ma twarzy Nergala, ani żużel nie wygląda tak jak ten w Stolicy. Dlatego omijam tzw. wielki żużel szerokim łukiem, a po ubiegłorocznym żenującym finale MPPK w Poznaniu, omijam także imprezy organizowane przez SpeedwayEvents. Źle się czuję w tym mainstreamie i zdecydowanie wolę żużel w wydaniu prowincjonalnym, siedząc na trawie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *