Twarda ręka kontra pospolite ruszenie

Mamy połowę listopada i tak na dobrą sprawę wiemy, że wiemy tyle ile wiemy. Docierają do nas informacje na temat kilku mniej lub bardziej prawdopodobnych transferów, więc ilość tych newsów nie jest jakoś specjalnie wielka. Na razie dotyczą one raczej kilku zawodników ze ścisłej czołówki, przynajmniej tej finansowej, bo wyniki w zakończonym nie tak dawno sezonie często nie miały zbyt wiele wspólnego z oczekiwaniami finansowymi gwiazd.

Wystarczy przejrzeć sobie statystyki, które najlepiej pokazują, że kilku bardziej znanych żużlowców poleciało sobie w kulki ze swoimi pracodawcami. Jeśli teraz zmienią otoczenie, to okaże się, że taki Tomasz Gollob czy Jason Crump zamiast zdobywać punkty dla swoich drużyn zadbali o swoją przyszłość. Mówiąc wprost, za pieniądze z Gorzowa czy Rzeszowa zapracowali dla konkurencji. Mistrz świata sprzed dwóch lat miał zapewne kontrakt będący szczytem możliwości negocjacyjnych. Ciężko mu będzie powtórzyć dawne osiągnięcia, więc jeśli nie ma lepszych argumentów czysto sportowych warto zwiększyć swoją wartość… niższym KSM-em. Wiele się pewnie nie pomylę, gdy napiszę, że część żużlowców dobrze wiedziała, że nie zostanie dłużej w dotychczasowych klubach, a skoro regulamin promuje przeciętność, to nie warto się ponad tę przeciętność wybijać. I teraz mamy efekt – pomimo kiepściutkiego sezonu zainteresowanie „Chudym” jest całkiem spore. Żeby było śmieszniej, w grupie chętnych są podobno dwa kluby, w których delikatnie mówiąc, nie jest on zbyt mile widziany przez kibiców. Chociaż patrząc na poziom kibicowania jestem w stanie uwierzyć, że nagle wrogowie staną się największymi fanami, a sami zawodnicy za dodatkową opłatą łaskawie zapomną o wcześniejszych urazach. Parafrazując „Misia” – „I nieprawda, że o nas źle mówili, tym bardziej, że prawie wcale nie było słychać”.

Zastanawiam się po co włodarze klubów wywalają takie pieniądze na kontrakty z żużlowcami, skoro ostatnie lata pokazały, że skład wcale nie jest najważniejszy. Wcale nie trzeba mieć najdroższych zawodników, żeby sięgać po medale. Teoretycznie jest to łatwiejsze, gdy ma się do dyspozycji światową czołówkę, ale gwarancji żadnej nie daje. Wystarczy spojrzeć na dramatyczne próby Stali Gorzów w ciągu ostatnich kilku lat, beznadziejnie nijaką PGE Marmę Rzeszów czy tegoroczne popisy Unibaksu. Proponuję spojrzeć nieco inaczej na listę Drużynowych Mistrzów Polski z ostatnich kilku lat – nie przez pryzmat nazwy, zawodników, kibiców, ale poprzez ludzi, którzy potrafili z grupy ludzi stworzyć drużynę. Często nie pamiętamy, kto prowadził drużyny kilka czy kilkanaście lat temu, a zaręczam, że takie dane mogły wiele pokazać.

Z takim składem jaki posiadał Unibax, torunianie powinni walczyć o złoto, a tymczasem w ostatniej chwili drużyna z ogromnym potencjałem weszła do czwórki. Faza play-off to błędy taktyczne i ślepe sugerowanie się formą z treningów. Efekt – cudem wywalczony brąz. Nie ma zmian w Rzeszowie i obstawiam, że po raz kolejny tamtejsza drużyna zajmie miejsce w przedziale 5-6. Gorzów – Piotr Paluch poprowadził swoją drużynę do finału, tylko metody jakby skądś znane. Nasuwa się więc pytanie: czy postawa Stali jest naprawdę zasługą samego „Bola”? Ile było w tym zwyczajnej kontynuacji, a ile własnej inwencji? Dziś wiadomo, że tej inwencji nie było właściwie wcale. Gdy pojawiła się wreszcie okazja, przygotowano tor na finał kompletnie bez sensu, eliminując połowę drużyny. Falubaz – była szansa na finał nawet bez Andreasa Jonssona, ale seria błędów taktycznych w półfinałach sprawiła, że skończyło się tak, a nie inaczej. Zasłonę milczenia wypada spuścić nad postawą Wybrzeża Gdańsk, bo to wszystko co tam się działo od strony taktycznej mogłoby być tematem całkiem ciekawej pracy doktorskiej. Częstochowa – zespół rozłożony na łopatki przez Janusza Stachyrę. To tak na szybko.

Ostatni akapit, to tylko krótkie podsumowanie wyczynów ekstraligowych menedżerów. W parkingu powinien znajdować się wielki napis „Primum non nocere”, bo czasami naprawdę wystarczyło nie przeszkadzać. Okazuje się, że w warunkach bojowych wcale nie jest to takie proste. Jako pierwszy (i jak na razie jedyny) wyciągnął wnioski klub z Torunia i Mirosław Kowalik nie będzie już menadżerem Unibaksu. Mówi się o zatrudnieniu Czesława Czernickiego, co może być ciekawym posunięciem. Pod warunkiem oczywiście, że atmosfera nie zagotuje się w połowie sezonu. Trzeba niewątpliwie znaleźć kompromis między gwiazdorskimi zapędami niektórych żużlowców, a trzymaniem drużyny twardą ręką. Pierwsza opcja miała ostatnio zdecydowanie zbyt dużo do powiedzenia. Zobaczymy czy rzeczywiście dojdzie do tak drastycznej zmiany. Patrząc na mocno ograniczony rynek menadżerski, zbyt dużego wyboru nie ma, a bez dobrego taktyka i motywatora nie ma co marzyć o sukcesach. CzeCze nie jest ideałem, ale pod względem szeroko pojętej znajomości tematu bije Mirka Kowalika na głowę. Sam pan Czernicki nie ukrywa, że należy wykorzystywać kruczki regulaminowe, ale taka jest ligowa rzeczywistość – frajerzy płacą wysoką cenę.

To co napisałem może nie nastraja optymistycznie, bo człowiek potrafiący dążyć za wszelką cenę do osiągnięcia sukcesu jest stawiany wyżej od byłych żużlowców. Z drugiej strony popieranie pospolitego ruszenia, jak ma to miejsce w wielu klubach, do niczego dobrego nie doprowadzi. Żużlowcy mając kontrakty przeczące zdrowemu rozsądkowi stają się ważniejsi od wartości jaką jest drużyna. Nie da się przywrócić właściwych proporcji bez kogoś, kto ogarnie gwiazdy i jednocześnie potrafi wydobyć to co najlepsze ze średniaków. Takich ludzi jest w Polsce może trzech lub czterech, ale tylko jeden pracował w najwyższej klasie rozgrywkowej.

2 thoughts on “Twarda ręka kontra pospolite ruszenie

  • 15-11-2012 z 13:22
    Permalink

    To w sumie w prostej linii efekt tego, że u nas od lat hołduje się jakiejś dziwnej zasadzie, że żużlowiec kończący karierę musi byc świetnym trenerem. I z automatu dostaje do prowadzenia ekstraligową drużynę. Śledź, Stachyra, Paluch, Dobrucki… można by wymieniać. Tylko co to dziś znaczy być trenerem? Odnoszę wrażenie, że dla większości to oznacza świetnie płatną pracę, już bez ryzyka kontuzji, a posiadać należy komórkę z telefonami do swych gwiazd i umiejętność wpisywania rezerwy taktycznej w programie.

  • 15-11-2012 z 13:42
    Permalink

    Dzięki za komentarz.
    Specjalnie nie używałem słowa „trener”. Żaden z wymienionych przez Ciebie nim nie jest, bo nikogo nie trenują. To są menadżerowie, cokolwiek to znaczy. Z reguły ich rola polega na podaniu składu i dokonywaniu zmian podczas meczu, choć widać gołym okiem, że ta druga rola niejednego przerasta. O tworzeniu drużyny często już w ogóle nie ma mowy. Gwiazdorzy najzwyczajniej mają swoich menago bardzo głęboko, bo kontrakty żużlowców skutecznie ograniczają pole manewru menadżerów. Potrzeba naprawdę silnej osobowości, żeby ogarnąć to towarzystwo. Ciekawe jak poradzi sobie P. Paluch już bez pomocy suflera?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *