Pierwsze spotkania półfinałowe za nami. Skład ostatecznej rozgrywki w ekstralidze jest wciąż sprawą otwartą, bo 8 czy 10 punktów przewagi żadną gwarancją jeszcze nie jest. Zwłaszcza, gdy tory, na których rozgrywane będą rewanże, należą do tych specyficznych, a przynajmniej za takie są uznawane. Oby tylko znów nie uszczupliła nam się grupa żużlowców zdolnych do jazdy.
W pojedynku dwóch Unii nie wiedziałem za kogo trzymać kciuki. Z jednej strony wolałbym widzieć w finale Leszno, bo jest to drużyna oparta na wychowankach, ale z drugiej strony uważam, że tarnowianie byli zdecydowanie najlepszą ekipą w tym sezonie i ich udział w walce o złoto byłby swego rodzaju oznaką sprawiedliwości. Skończyło się na dziesięciopunktowej przewadze „Byków” i jest to dobry punkt wyjścia do ciekawego pojedynku w Jaskółczym Gnieździe. Wystarczyło popatrzeć na dorobek obu ekip. Wśród gospodarzy aż 25 punktów + 2 bonusy zdobyli nominalni juniorzy. Rewelacja. Do tego świetnie jadący Nicki Pedersen oraz waleczny i całkiem przyzwoicie punktujący Grzegorz Zengota i mamy materiał na medalową ekipę.
W Zielonej Górze z kolei spotkały się dwie drużyny, w których w większości zawodnicy albo są mocno zmęczeni sezonem, albo stracili formę w najważniejszym jego momencie. Nie ma się co czarować, Jarosław Hampel, Sasza Loktajew, Matej Zagar czy Piotr Świderski są obecnie po prostu słabi, a to że zdobywają punkty świadczy tylko o tym, że stają pod taśmą z rywalami jeszcze słabszymi. Tak na dobrą sprawę, to wśród gospodarzy jedynie Andreas Jonsson, a wśród gości Krzysztof Kasprzak i Adrian Cyfer pojechali na dobrym poziomie. Niby gorzowianie mogli korzystać z zastępstwa zawodnika, jednak zdobyli na tych roszadach zaledwie sześć „oczek”, w czym spora zasługa Piotra Palucha, który uparł się na wstawianie z rezerwy zwykłej słabiutkiego Bartka Zmarzlika, nie wykorzystując jednocześnie skutecznie i mądrze jadącego Adriana Cyfera. „Bolo” chyba za bardzo przyzwyczaił się do nazwisk, więc siłą rzeczy zabrakło trochę elastyczności. Swoją drogą, to Bartek najwyraźniej nie wytrzymał psychicznie obciążenia i zamiast być jednym z liderów, uzupełniał tylko skład wyścigów. To z kolei kamyczek do ogródka osób dbających o jego karierę, bo talentu młodemu gorzowianinowi nie brakuje, ale ograniczenie się do jazdy właściwie tylko w Polsce (w dodatku praktycznie tylko w imprezach wynikających z centralnego regulaminu) oraz okazjonalnych startów w Szwecji sprawia, że coraz widoczniejszy staje się brak jego rozwoju. I nie zmienia tego faktu nawet zwycięstwo na dobrze sobie znanym obiekcie w turnieju Speedway Grand Prix, bo świadczy to raczej o coraz niższym poziomie rywalizacji o mistrzostwo świata, wobec czego bycie królem jednego owalu nie jest powodem do dłuższego samozadowolenia. Zresztą fakt, że Bartka nie ma nawet w bardzo przeciętej stawce walczącej o mistrzostwo świata juniorów oraz zaledwie trzecie miejsce podczas finału MIMP na swoim torze też daje wiele do myślenia.
Wobec tego co napisałem wyżej fakt, że Stal wywiozła z Zielonej Góry aż 41 punktów jest dla mnie dowodem na kryzys Falubazu. Żółto-biało-zieloni po XI biegu mieli już rywala prawie na łopatkach i nie potrafili tego wykorzystać, stawiając wielką kropkę nad „i”. Sam wtedy obstawiałem, że skończyć się może nawet na dwudziestopunktowej różnicy, a tymczasem trzech zawodników Stali (świetny Kasprzak, niedoceniany Cyfer i słaby tego dnia Zagar) sprawiło, że… przewaga stopniała do 8 „oczek”. A mogło być jeszcze mniej. W rewanżu przy tak jadących Hampelu i Lokajewie po dwóch biegach może być już remis w dwumeczu. Zakładam, że po sześciu biegach będzie już znany finalista z tej pary, bo wyjścia są dwa: albo Stal rozpocznie od mocnych ciosów, a potem będzie już tylko powiększać przewagę, albo Falubaz będzie jechał na remis w biegach czym doprowadzi do frustracji swoich rywali, a ci sami zagotują się we własnych boksach.
Tym co rzuciło się w oczy była spora ilość pustych miejsc na trybunach. Myślę, że nie była to kwestia ani Winobrania, ani zbyt drogich biletów. Wydawało się, że na derbowy mecz o tak wysoką stawkę ludzie będą walić drzwiami i oknami, a tymczasem niemal 1/3 miejsc pozostała wolna. Nasuwa się pytanie: dlaczego? Jednoznacznej odpowiedzi chyba nie ma, a przynajmniej ja jej nie znam. Mogę sobie za to pospekulować. Według mnie albo kibice wobec ostatnich niezbyt pozytywnych wydarzeń wokół zielonogórskiego klubu zostali w domach, żeby nie oglądać porażki u siebie ze Stalą, albo coś się zwyczajnie kończy, a odpuszczenie sobie tak ważnego pojedynku jest kolejnym tego przejawem. Chyba zaczyna się odbijać czkawką olanie starych kibiców żużla i zachłyśnięcie się frekwencją generowaną przez fanów tyleż głośnych, co krótkoterminowych. Jestem święcie przekonany, że liczono na sprzedanie 3-4 tys. więcej wejściówek (nabywców nie znalazło prawie 5 tys.), czyli do kasy klubowej trafiło lekko licząc jakieś 150 – 200 tys. zł mniej, czyli ok. 1,5% zakładanego budżetu. Sporo…
Tak na koniec dodam tylko, że według mnie mecz na SPAR Arenie nie był wielkim widowiskiem (między innymi z powodu formy większości żużlowców) i nie żałuję, że zostałem w domu. Emocje były – to prawda, ale wynikały bardziej z wyniku niż z walki na torze. A jeśli ktoś powie, że prawdziwy kibic zawsze jest ze swoją drużyną, to mogę tylko odpowiedzieć, że zgadzam się z nim. I dlatego nie kupiłem biletu.
Puenta mistrzowska 🙂
A’propos Bartka, to było trochę pecha, bo on podpisał kontrakt w Birmingham, fajnym klubie z ciekawym torem, zdążył nawet zadebiutować, pojechał chyba w 2 meczach… po czym klub zbankrutował. Z pewnością można było podpisac nowy angaż, tak jak Danny King czy inni bezrobotni z ekipy Brummies. Nie wiem dlaczego tego nie zrobiono. Spekulując, myślę, że może nawet z tego się w Gorzowie cieszą, zwłaszcza teraz w obliczu takiej plagi kontuzji. Gdyby jeszcze musieli co 2 dni drżeć o Bartka…
Żużel ma to do siebie, że zawodnik (szczególnie młody) musi startować, żeby nabierać doświadczenia. Wiąże się to niestety z ryzykiem kontuzji, bo speedway niesie ze sobą ogromne niebezpieczeństwo. Jeśli jednak tego ryzyka nie podejmie się teraz, to za kilka lat Bartek będzie typowym ligowcem – solidnym, ale bez szans na większe sukcesy. A to, że w klubie drżeliby? Wystarczy spojrzeć na Kildemanda, Doyle’a, Iversena. Gdyby nie starty w Anglii, Szwecji, Danii, to dziś byliby właśnie takimi przeciętniakami. A kim są? Postrachem najlepszych, choć dwaj pierwsi dla wielu polskich kibiców pojawili się znikąd i byli wielkim odkryciem.