Wreszcie nadszedł czas, gdy drużyny z czuba tabeli muszą się wykazać czymś więcej niż spokojnym wygrywaniem z rywalami starającymi się o spokojne utrzymanie albo uniknięcie baraży i spadku. Przegrane Falubazu we Wrocławiu czy „Jaskółek” w Gdańsku były wyjątkami, które tylko potwierdzały regułę. Poza tarnowianami nie ma pewniaków do fazy play-off, więc żarty się skończyły. Za takie pieniądze jakie krążą w naszym żużlu każdy chce medali.
Po trzech z rzędu zwycięstwach Stal Gorzów pojechała do Leszna i dostała od tamtejszych juniorów lanie, jakiego mało kto się spodziewał. Zwycięstwo Unii nie jest na pewno niespodzianką, ani tym bardziej sensacją, ale rozmiary, a przede wszystkim styl w jakim zostało odniesione musi budzić podziw. Chociaż spoglądając na typy bukmacherów odniosłem wrażenie, że ustalał je chyba specjalista od innej dyscypliny, patrząc na tabele i składy. Niejeden kibic Unii cieszył się więc podwójnie, w końcu kurs na poziomie 2,5 nieczęsto zdarza się w przypadku spotkań, gdzie z góry wiadomo, że teoretyczny faworyt nie ma wielkich szans na odniesienie zwycięstwa.
Szkoda, że po raz kolejny wszystko odbywało się w cieniu nierówności przy wejściu w drugi łuk, co nieco psuje ogólny obraz meczu, ale nie ma wpływu na ocenę poszczególnych zawodników. Poczytałem wczoraj wpisy na forum kibiców Stali i nie dziwię się ich rozgoryczeniu, bo ewidentnie Tomasz Gollob od jakiegoś czasu, brzydko mówiąc, pogrywa sobie w ch… z miejscowymi fanami, będąc coraz częściej najsłabszym ogniwem drużyny. Dlaczego błyszczący w mediach elektronicznych honorowy prezes Stali Władysław Komarnicki nagle zamilkł? Dlaczego nie powie szczerze co myśli o postawie swojego kapitana? Przecież gołym okiem widać, że prawdopodobnie drogi tych dwóch się rozejdą, więc można zakończyć tę idiotyczną maskaradę.
Powszechnie wiadomo jak wielkie jest w Gorzowie ciśnienie na powrót do lat świetności tego klubu, ile poszło na to pieniędzy i czego w mieście nie zrobiono kosztem wydatków na żużel. Ostatni złoty medal Stal zdobyła w 1983 roku, czyli już niemal trzydzieści lat czeka się tam na złoto. Czy można się dziwić zniecierpliwieniu? Pewnie nie, ale trzeba też pamiętać jak wyglądał wtedy skład – to była drużyna w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie zlepek indywidualistów ściągniętych za duże pieniądze. Oglądając mecz w telewizji byłem pod wrażeniem tego co w drugiej fazie robił Bartosz Zmarzlik, jak walczył za swoją Stal, chociaż spotkanie było już przegrane. Są jeszcze Duńczycy, którzy specjalnie nie przejmują się wynikiem, ale w tym sezonie nie można mieć do nich większych pretensji. Reszta jest do wymiany.
Na Smoczyku mieliśmy pojedynek dwóch wizji prowadzenia klubu. Z jednej strony Stal bazująca na drogich zawodnikach mających zapewnić sukces. Krótko mówiąc chce się tam zwyczajnie kupić sukces. Mało ambitne, ale za to chwytliwe, skoro gorzowski stadion wciąż zapełnia się kibicami. Z drugiej strony Unia Leszno jadąca bez lidera, z pięcioma wychowankami w składzie (w tym czterech juniorów), ale wciąż borykająca się z brakiem wsparcia od kibiców. „Byki” w trudnych chwilach zostawiają serce na torze, ale nawet to nie jest w stanie przyciągnąć na stadion fanów, którzy pojawiają się w większej ilości na trzech czy czterech imprezach w roku. Paradoks. To o czym marzą kibice żółto-niebieskich jest realizowane całkiem niedaleko i wcale nie wzbudza wielkiego aplauzu.
Za tydzień Stal jedzie u siebie z Tarnowem, za dwa tygodnie walczy w Zielonej Górze. Jest w stanie zdobyć sześć punktów i zapewnić sobie spokojne przygotowywanie się do walki o złoto, ale może uciułać zaledwie jedno „oczko”, bo bonus w starciu z Falubazem ma raczej pewny. Najbardziej prawdopodobne są oczywiście rozwiązania pośrednie, które także przybliżą gorzowian do play-offów. Za kilka dni będziemy wszyscy trochę mądrzejsi. Jeśli jednak musiałbym postawić pieniądze na jedną ze skrajnych opcji, to wybrałbym tę niekorzystną dla gorzowian.
Jeszcze krótko o innym spotkaniu na szczycie. W Tarnowie „Jaskółki” wygrały spokojnie z Unibaksem Toruń, choć przecież goście w końcu zaczęli coś jechać, awansowali na czwarte miejsce w tabeli, a do tego znów występowali w najsilniejszym składzie. I co? Paradoks. „Anioły” osłabione są silniejsze, co bierze się z kilku powodów. Przede wszystkim miejscowi zawodnicy mają więcej startów i ten spokój powoduje, że dużo lepiej punktują.
Po raz kolejny zawiódł na wyjeździe kapitan „Aniołów” Ryan Sullivan. Trzykrotnie dał się przywieźć na 1:5, a przecież to najlepiej zarabiający żużlowiec z Torunia. Czy to nie jest przypadkiem kolejny przykład świętej krowy, podobnie jak Tomasz Gollob w Gorzowie? Ani wyników, ani atmosfery, a kaska spływa. W kontekście tych dwóch zawodników trudno się dziwić, że prezesi chcą ograniczenia zarobków. Szczytny cel. Problem w tym, że ktoś im pozwolił takie pieniądze zarabiać, ktoś im takie sumy zaproponował, ktoś podpisywał z nimi umowy, ktoś spełniał fochy i latał wokół swoich bogów jak kot z pęcherzem. Czy trzeba rzeczywiście ograniczać pieniądze, których żądają żużlowcy za swoje usługi? Nie, wystarczy nie podpisać z nimi kontraktu. A patrząc na tegoroczne wyniki, takie posunięcie wcale nie byłoby bezpodstawne.