Jubileuszowa 75. Zlata Prilba miała być wyjątkowa i rzeczywiście była. Zagrało wszystko: tłumy na trybunach, dobra obsada, świetna pogoda, znakomita atmosfera i sporo dobrego ścigania. Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w tym wielkim żużlowym święcie.
Od kilku dobrych lat pardubicki weekend jest centralnym punktem sezonu, od którego rozpoczyna się całe planowanie. Różnie jest z terminami, ale wiadomo, że Zlata Prilba odbędzie się gdzieś między trzecim weekendem września a drugim weekendem października. Tak naprawdę całe to święto trwa cztery dni, bo przecież oprócz trzech odsłon w Pardubicach jest jeszcze poniedziałkowy Memoriał Lubosa Tomicka w Pradze. Nasza obecność w Pardubicach rozpoczynała się stopniowo od finału Indywidualnych Mistrzostw Europy Juniorów w 2001 r. Wtedy Zlata Stuha rozgrywana była w piątek, w sobotę impreza FIM lub FIM Europe, a w niedzielę oczywiście danie główne, czyli Zlata Prilba. Wtedy jeszcze w sobotę rozgrywane były cztery pierwsze wyścigi ZP i to była moja pierwsza styczność z tym legendarnym turniejem i pierwsza okazja zobaczenia biegów sześcioosobowych. Początkowo wyjazdy były nieregularne, później coraz częstsze, a od kilku lat przyjeżdżamy na cały weekend. W 2021 roku mieliśmy możliwość czterodniowej zabawy, czyli uczestnictwa również w praskim memoriale.
Zlata Prilba jest najstarszym aktualnie rozgrywanym turniejem na świecie, choć trzeba pamiętać, że pierwsze edycje odbywały się na torze Wielkiej Pardubickiej, gdzie ścigano się na zupełnie innych motorach. W tamtych czasach wyścigi te niezbyt wiele miały wspólnego z dzisiejszymi. Sam wiek i lista triumfatorów szacownej jubilatki powoduje, że dla wielu zawodników są to wciąż prestiżowe zawody. Doskonałym przykładem jest tutaj Jason Doyle, który po spowodowanym przez siebie wypadku w GP Danii w Vojens odpuścił czwartkowy mecz półfinałowy w Anglii, ale do Pardubic jednak przyjechał. To jeden z ostatnich przedstawicieli starej szkoły żużlowej. I choć wielu kibiców w naszym kraju go nie trawi, to ja mam duży szacunek dla Jasona za jego podejście, za to w ilu imprezach rocznie startuje i za to, że kibice mogą go oglądać w wielu krajach. A że w Polsce jeździ tylko dla pieniędzy? Wszyscy tak robią, tylko większość ubiera to w ładne, niewiele znaczące słowa.
Cieszę się, że tegoroczna obecność była swego rodzaju powrotem do źródeł, choć może to za wielkie słowa. Jechaliśmy w piątek i tak naprawdę otrzymywaliśmy sprzeczne informacje na temat tego czy finał SEC w ogóle się odbędzie. Przełożony został mecz o brąz w ekstralidze, a ponieważ prognozy dla Częstochowy nie były złe, więc naturalnym tokiem rozumowania należało spodziewać się odwołania piątkowej imprezy w Pardubicach. I tak jechaliśmy, a oficjalnego komunikatu nie było. Na miejscu okazało się, że kibice są normalnie wpuszczani na trybuny, a całe zaplecze gastronomiczne i handlowe działa w najlepsze. Żeby było ciekawiej, po pierwszej serii musiała wyjechać polewaczka, bo tak mocno kurzyło się z toru. Po dwóch seriach deszcz jednak w końcu zaczął padać. Zawody odbywały się bez przerw na równanie toru, żużlowcy wyjeżdżali do wyścigów, kiedy ci z poprzedniego biegu jeszcze nie zjechali do parkingu – nic nie zgadzało się z warunkami znanymi z polskich lig. I chyba najciekawsze jest to, że do jazdy w deszczu zostali zmuszeni zawodnicy startujący najczęściej w dość cieplarnianych polskich warunkach. I też sobie poradzili i też się ścigali. Można? Oczywiście.
Po 16. wyścigu nie było już jednak mowy o jeździe, bo deszcz padał dość mocno, a nawierzchnia zrobiła się śliska i niebezpieczna. Cztery serie wystarczyły jednak do rozstrzygnięcia walki o tytuł mistrza Europy. A my byliśmy mokrzy, ale szczęśliwi. Nikt nie narzekał, bo w końcu kiedyś oglądanie żużla „na mokro” było normalną perspektywą i nikt nie robił z tego tytułu problemów. Dobrze, że zdążyliśmy kupić nudle i zjeść przed deszczem. Tyle, że piwo było na bieżąco uzupełniane, bo tutaj trochę deszcz dodawał od siebie.
Sobota była dniem raczej towarzyskim. Najpierw wizyta w Centrum Handlowym Pardubice Palace, gdzie odbywało się spotkanie z dawnymi zwycięzcami Zlatej Prilby. Szczególnie ważna była obecność 90-letniego Ove Fundina – pięciokrotnego indywidualnego mistrza świata. Byli także Evzen Erban, Milan Spinka, Jiri Stancl, Nicki Pedersen, Rune Holta, Hans Andersen, Vaclav Milik oraz Tomas Topinka. Podpisywali przygotowane przez organizatorów okolicznościowe galerie zdjęć triumfatorów ZP. W kolejce stał także Lukas Dryml. I to było bardzo fajne, bo choć on sam jest wielką gwiazdą pardubickiego żużla i znał zaproszonych gości, to czekał na swoją kolej, Od niego też zresztą wzięliśmy podpis.
Potem spacer po starówce, wizyta przed pardubickim zamkiem, gdzie można było zjeść i wypić kraftowe produkty, a następnie wyprawa na stadion. Przyznam, że Zlatą Stuhę potraktowałem luźniej i nie skupiałem się specjalnie na wynikach. Wiedziałem oczywiście mniej więcej kto startuje, jednak żużel był raczej okazją do miłego spędzenia czasu. I znów były nudle i piwo.
Niezależnie od wyników dla mnie zwycięzcą był Mateo Boncinelli – malutki Włoch, który występował zarówno we flat trackach, jak i w zawodach żużlowych. Ambicji odmówić mu nie można, ale miał trochę pecha i starty w półfinałach Zlatej Stuhy zakończył bez punktów. Z Polaków zdecydowanie najlepiej jechał Damian Ratajczak i nie chodzi tylko o wynik, ale przede wszystkim o styl. Widać, że chłopak lubi rywalizację i zdecydowanie nadaje się do takich turniejów, gdzie nie ma sztucznej presji.
A w niedzielę było wielkie święto. Tłumy ludzi na trybunach, piękna pogoda, znakomite ściganie i świetne towarzystwo. Taki przepis na spędzenie miłego popołudnia. Na stadionie pojawiliśmy się o godz. 11 i wtedy w trakcie spożywania było już trzecie piwo. Wiem, że nie jest to przykład najzdrowszego stylu życia, ale też kilka razy w roku można sobie trochę pofolgować.
Podczas prezentacji tradycyjnie każdy zawodnik przejechał przed kibicami, potem tradycyjnie w czerwonym Bugatti wieziony był Złoty Kask, czyli Zlata Prilba, a na motorach wyjechali Jiri Stancl, Milan Spinka i wspomniany 90-letni Ove Fundin! To jest tradycja, to jest prestiż, tego nie da się kupić za żadne pieniądze.
Same zawody były bardzo ciekawe, ale do finału awansowali przede wszystkim żużlowcy robiący po cichu swoje, bez wielkich fajerwerków. Pecha miał Jason Doyle, który w decydującej gonitwie zanotował najpierw upadek, a w powtórce defekt i to po skutecznym ataku na pierwsze miejsce. Świetnie prezentował się wcześniej Nicolas Covatti. Ten włoski Argentyńczyk też miał wcześniej pecha z defektem i – co ciekawe – mimo tego, że miał tylko jeden punkt po dwóch startach w grupie półfinałowej, to zwyciężając w ostatnim wyścigu awansował do finału. Chyba pierwszy raz spotkałem się z takim przypadkiem. Wiem, że patrząc na suche wyniki można mieć wrażenie dość przeciętnej obsady, ale wielu świetnych zawodników poodpadało po drodze, bo grupy były bardzo wyrównane. Ostatecznie walkę o zwycięstwo stoczyli Jakub Jamróg i Timo Lahti. Początkowo prowadził Polak, jednak Fin zaplanował atak i przy wyjściu z drugiego łuku czwartego okrążenia wyprzedził rywala. Słychać było wyraźnie komu kibicowali ludzie na trybunach i nie był to J. Jamróg.
Ważnym wydarzeniem była pożegnalna runda Jardy Petraka. Ten 50-letni miejscowy żużlowiec może być przykładem, że można zostać lokalną legendą nie osiągając wielkich sukcesów, będąc wiecznym rezerwowym.
Teraz pozostaje czekać na termin przyszłorocznego żużlowego weekendu, zarezerwować noclegi, kupić bilety i znów przyjechać tutaj żeby uczestniczyć w tym święcie, pić piwo i jeść nudle z kebabem. Przyznam, że nudle podczas tego wyjątkowego weekendu też są wyjątkowe. Trochę jak danie wigilijne, które jest przygotowywane raz w roku. Do tego mnóstwo piwa, dobre towarzystwo i w sumie czego chcieć więcej?