Svitavy były ostatnim czeskim torem, na którym nie widziałem zawodów. Byłem tutaj w 2017 roku, ale zobaczyłem jedynie sam obiekt i to w bardzo mokrych okolicznościach. Rok później zrezygnowałem z przyjazdu i wygrałem na tym, bo zawody odwołano. Aż w końcu „nadejszła ta wiekopomna chwila”, choć wątpliwości miałem do samego końca.
Staram się planować wyjazdy z pewnym wyprzedzeniem, bo jestem zależny od wielu ważnych kwestii. Na czerwiec zaplanowałem czeskie klimaty: Chabařovice i Svitavy – miejsca, gdzie nie widziałem ścigania, które goszczą klasyczny speedway raz w roku. O ile ta pierwsza lokalizacja była priorytetem, to w kwestii Svitav pojawiła się konkurencja, czyli podberlińskie Wolfslake z juniorskimi mistrzostwami kraju przy sztucznym oświetleniu. Zadałem pytanie na moim profilu facebookowym, a tam wątpliwości nie było. Wsiadłem więc w sobotnie przedpołudnie w samochód i ruszyłem na Morawy.
Wyjeżdżając miałem pewien zapas, więc odwiedziłem jeszcze po drodze Litomyśl, żeby sprawdzić czy rzeczywiście to miejsce warte jest zobaczenia. Trafiłem do uroczego miasteczka z typowym centrum, gdzie główna droga rozszerza się tworząc centralny plac. Nad północną częścią placu było wzgórze z klasztorem i renesansowym zamkiem. Spędziłem tam prawie godzinę, czyli więcej niż zakładałem. Jeśli będę tutaj następnym razem, to zapewne wczytam się w historię tego miasteczka, bo warte jest odwiedzenia.
Z Litmomyśla pojechałem do Svitav. Oba miasteczka, leżące w Kraju pardubickim, dzieli ok. 20 km. Zostawiłem sobie tyle czasu, żeby zobaczyć centrum, ale żałuję, że było go za mało. O ile centrum Litomyśla dobrze jest zobaczyć, to w centrum Svitav dobrze jest usiąść w jednej z kawiarni i po prostu spędzić tutaj trochę czasu. Piękne, zadbane miejsce. Zapewne tutaj również przebiegała droga, ale teraz tranzyt odbywa się poza miejscową starówką, więc można w tym miejscu odpocząć. Czasu na kawiarnię jednak nie miałem, ale chciałbym tutaj kiedyś wrócić.
Udałem się do celu mojej podróży, czyli na tutejszy obiekt żużlowy, który wraz z innymi miejscami rekreacji funkcjonuje pod nazwą „CIHELNA”, czyli po polsku „CEGIELNIA”. Na stronie czeskiej federacji pierwszy wyścig był przewidziany na godz. 16:15, ale facebookowy profil klubu zapraszał na godz. 15:00. Wolałem być wcześniej i nie żałuję, bo mogłem zwiedzić obiekt, przejść się po torze, porozmawiać z żużlowymi pasjonatami z Gorzowa i Bydgoszczy.
Jeśli chodzi o formalne kwestie, to tor w Svitavach ma 376 metrów długości oraz szerokość na prostych i łukach – odpowiednio 10,2 m oraz 15,3 m. Ze strony speedwaya-z.cz dowiedziałem się, że zawody odbywały się w 39 rocznicę otwarcia obiektu dla publiczności, czyli – jak rozumiem – pierwszych rozegranych tutaj zawodów. Był to Puchar Dunaju. Jeśli dobrze to zrozumiałem, to pierwsze zawody rozegrano w 1986 roku, aczkolwiek musiałby się wypowiedzieć ktoś, kto rzeczywiście zna historię svitavskiej plochej drahy. Starałem się zasięgnąć wiedzy ChatGPT i Perplexity, ale nowoczesna technologia była bezradna przy pytaniu o historię żużla w Svitavach.
Dla kibiców dostępna jest większość przeciwległej prostej – tam jest z dwadzieścia ławek i dostęp do punktu gastronomicznego. Na drugim łuku jest parking, a na części prostej startowej jest miejsce dla fanów z własnymi krzesełkami lub siadających zwyczajnie na trawie. Po trzech seriach właśnie z tej trawy skorzystałem. To jest trochę jak chleb ze smalcem. Coś, co kiedyś było zwyczajnością, a dziś trzeba za to albo zapłacić, albo pojechać poza wielkie stadiony, żeby móc docenić normalność. Zresztą ta trawa jest jak najbardziej spójna z samymi zawodami. Bo na tym polega ich urok, którego nie doświadczy się siedząc na specjalnych sektorach z krzesełkami. Jeśli chodzi o szeroko pojęty drugi łuk, to… trybuny są opanowane przez przyrodę.
Dzięki spacerowi po torze mogłem na własne oczy zobaczyć kilka kwestii niewidocznych z poziomu trybun. Obchód zrobiliśmy razem z Jarosławem Miłkowskim, więc była możliwość podzielenia się wrażeniami na bieżąco. Materiał na torze zapewne od dłuższego czasu nie był uzupełniany. Charakterystyczne i ciekawe jest zabezpieczenie bandy na łukach, wykonane prawdopodobnie przez jakąś lokalną firmę. Nie wiem czym wypełnione się poszczególne moduły. Żaden z zawodników tego rozwiązania w sobotę na szczęście nie przetestował, ale przyznam, że wygląda bardzo ciekawie. Co do toru, to przyznam szczerze, że miałem ogromne obawy o jego stan podczas zawodów, ale okazały się one niepotrzebne. Zawodnicy nie mieli problemów z koleinami czy dziurami. Zresztą ponowny spacer po torze po zawodach udowodnił, że można było tutaj spokojnie odjechać dużo więcej niż 20 wyścigów. Wart odnotowania jest też fakt, że jeszcze przed dekoracją zwycięzców prace na torze rozpoczął ciągnik.
Moją uwagę zwróciły koszulki miejscowych działaczy z wizerunkiem byka i napisem „Svitavy Speedway Club”. Koszulki nie mam, ale za to „pożyczyłem” na chwilę plastron. Josef Dvořák nie bardzo wiedział o co chodzi, ale dopiero później dowiedziałem się, że były to jego pierwsze zawody w karierze.
Prezentacja odbyła się z użyciem pojazdu – amerykańskiego Jeepa wojskowego albo stylizowanego na takowy. Nie wszyscy zawodnicy załapali się na pierwszy przejazd więc odbyła się druga tura, która zresztą miała aż dwa okrążenia. Sama formalna prezentacja miała miejsce na wysokości wyjścia z drugiego łuku, bo tam są kibice. Spokojnie mogłem wejść na tor i zrobić zdjęcia z prezentacji. Kiedy odwiedzi się takie miejsce, to człowiek coraz bardziej dostrzega absurdy polskiego żużla, obwarowanego milionem przepisów.
Wypada w końcu przejść do samych zawodów. Ku mojemu zaskoczeniu w programie był szesnastu zawodników. Ostatecznie trzech z nich nie przyjechało. Petr Kvech miał problemy logistyczne, a Matous Kamenik i Stepan Melc odczuwali skutki upadków, które zaliczyli w Pradze i Pilźnie. Jedno z pustych miejsc uzupełnił Karel Prusa, startujący na motocyklu o pojemności 250cc, więc w sumie do rywalizacji przystąpiło 14 jeźdźców. Zawody ukończyło trzynastu żużlowców. Weteran Jaroslav Petrak miał defekt przed metą w swoim pierwszym starcie. Stracił nie tylko jeden punkt, ale także silnik. Najwyraźniej nie udało się go już doprowadzić do stanu używalności, w wyniku czego Jarda więcej na tor już nie wyjechał.
W pierwszym wyścigu mieliśmy mijankę! Na przeciwległej prostej Matej Fryza bezpardonowo potraktował Jana Jenicka, a ten ledwo zmieścił się w szerokości toru. Mogę nadawać jakąś dynamikę temu tekstowi, ale powiedzmy sobie szczerze – nie przyjeżdżam na takie zawody po to, żeby liczyć mijanki. Nie przyjeżdżam również dlatego, że spodziewam się Bóg wie jakich spektakularnych akcji, o których będzie się wspominało latami. Tutaj nie opisuje się przebiegu poszczególnych biegów, bo zawody tworzą jedną całość. I jeśli uczestniczyło się już w podobnych wydarzeniach i nadal się na nie przyjeżdża, to ta całość jest naprawdę spójna.
Nie ma presji wielkiego pośpiechu, choć muszę przyznać, że 150 minut na 20 wyścigów z dekoracją zwycięzców, to naprawdę niezły wynik. Gdzieś w tzw. międzyczasie kupiłem klobasę a jedno pivo. Zamówienie przyjmowała pani o urodzie Heleny Vondráčkovej, mówiąca z bardzo przyjemnym akcentem. A że trzeba było chwilę poczekać? Tak bywa, gdy piwo nalewane jest po czesku, czyli niespiesznie.
To co liczy się w takich imprezach, to… udział. Zawodników można było podzielić na trzy grupy: śmigających po torze, jadących poprawnie i biorących udział. Mam szacunek dla wszystkich, bo sam nigdy nie będę miał na tyle odwagi, żeby wsiąść na taki motocykl. Gość, który został zdublowany w swoim pierwszym wyścigu, nie zraża się tym i wyjeżdża do kolejnych czterech startów. Dowozi do mety jeden punkt – pierwszy punkt w swojej historii. Piękna sprawa. To jest speedway w najczystszej postaci. Dodam także, że oprócz zobaczenia mogłem także poczuć speedway. Coś, co nieczęsto się dziś zdarza. Stanąłem w dobrym miejscu i dotarła do mnie jakże miła woń żużla. Zaciągnąłem się nią. Aż dziwne, że człowiekowi czasem tak niewiele potrzeba do szczęścia.
Tak jak napisałem na wstępie, miałem dwie opcje wyjazdu do wyboru. Wybrałem Svitavy i nie żałuję. Naprawdę fajnie spędzony czas na świeżym powietrzu. Aż mam trochę żal do organizatorów, że przyspieszyli swoją niespieszność. Jeśli chodzi o nowoczesność, to zawody były filmowane przez… drona, niczym podczas SGP. Trochę mnie ten dron irytuje, bo to taka większa mucha. Z drugiej strony miałem możliwość spojrzenia na obiekt z wysokości dachu wieżyczki. To jest właśnie urok lokalnych imprez, gdy można wejść właściwie wszędzie, byleby nie przeszkadzać.
I w ten sposób zakończyłem prawdopodobnie moje czeskie wojaże na ten rok. Pozostają Pardubice, ale to zupełnie inna bajka…