Co by było gdyby…

W lidze czekamy na play-off, a do rozegrania jeszcze dwa mecze o pietruszkę. Można więc trochę pogdybać, co było… Szans na realizację moich gdybań nie ma żadnych. Takie gdybania można pewnie nazwać marzeniami.
Szybko minęło wielkie zauroczenie wygraniem Drużynowego Pucharu Świata. Poza wydawnictwami typowo żużlowymi w zasadzie nigdzie indziej już się o tym wielkim triumfie nie wspomina. Pewnie w jakimś sensie dlatego, że Polacy zdobyli 9 medali na Mistrzostwach Europy w lekkiej atletyce, co obiektywnie patrząc, jest warte dużo więcej niż czterokrotne zwycięstwo w DPŚ, tym bardziej, że tegoroczny triumf nie był dla nikogo zaskoczeniem. Wygraliśmy. Fajnie, ale było – minęło. Wspominać będzie się o tym dopiero w przyszłym roku, bo znów będziemy faworytami, tym bardziej, że finał odbędzie się w Gorzowie. Z jednej strony jest to dowód na niszowość speedway’a, bo jak wiadomo niemal wszystkie opiniotwórcze media mają siedzibę w Warszawie, a tam nie jest to sport znaczący, a z drugiej na słabość obecnej formy tych rozgrywek i niezrozumiałe dla mnie forowanie Polski i Danii jako gospodarzy finałów. DPŚ istnieje od 10 lat. W tym czasie ostateczna rozgrywka czterokrotnie organizowana była w Polsce, a trzykrotnie w Danii i w Wielkiej Brytanii. Do tego trzeba jeszcze doliczyć Szwecję, w której dwa razy rozgrywane były półfinały. Jest to kompletnie bez sensu. Żużel dusi się we własnym sosie. Wiadomo, że nikt w chwili obecnej nie będzie organizował imprez mistrzowskich w Australii, USA czy innych pozaeuropejskich krajach, bo koszty byłyby zbyt duże, ale przecież mamy tory żużlowe w prawie dwudziestu europejskich krajach. W ten sposób Polacy co rok zdobywać będą jakiś medal, tylko czy to cokolwiek zmieni? Raczej stanie się nudne.

Problem żużla polega w dużej mierze na tym, że jest on zależny od ludzi, którzy nie mają o nim zielonego pojęcia. Jakimś sposobem na poprawę jest być może wyjście ze struktur FIM-owskich i założenie federacji żużlowej. Inną sprawą jest specyfika tego sportu. Jest to chyba jedyna dyscyplina, w której zawodnicy występują w kilku ligach. Rekordziści jeżdżą w pięciu czy nawet sześciu krajach. Dzięki temu oczywiście kibice mogą praktycznie na co dzień oglądać najlepszych żużlowców, ale ta specyfika ma też swoje minusy. Nie ma możliwości organizowania czegoś w rodzaju ligi europejskiej, bo dla przykładu, jeśli Falubaz miałby się spotkać z Piraterną Motala, to gdzie wystartują Greg Hancock i Rafał Dobrucki? Występy w kilku ligach powodują także wielkie problemy ze znalezieniem zastępczych terminów, bo jak wiadomo żużel w dużej mierze zależny jest od pogody.

Przyjmując hipotetyczną sytuację, że żużlowiec byłby przypisany do jednej drużyny, to ilu czołowych zawodników zostałoby w Polsce? Pewnie dużo, bo są jednak u nas ogromne, w porównaniu z Danią czy Szwecją, pieniądze. Trzeba jednak pamiętać, że finanse są ważne, ale są one związane z ogromną presją, której nie ma w innych ligach. Wiadomo, że na wyspach zarobki są mniejsze, co nie oznacza, że żużlowcy muszą dokładać do interesu. Po prostu mają możliwość jeżdżenia dla przyjemności. Tam można się pościgać na trudnych technicznie torach, których nawierzchnia zapewne jest przewidywalna. U nas niestety przy torach zbyt dużo się grzebie, przygotowując je często przeciwko rywalom. To chora sytuacja spowodowana znów zbyt dużymi pieniędzmi krążącymi w polskim żużlu oraz ambicjami prezesów, którzy strasznie gonią za wynikiem, często nie myśląc o przyszłości. Najlepszym przykładem jest obecnie Włókniarz Częstochowa, gdzie z wielkim bólem przystąpiono do poprzedniego sezonu, kontraktując zawodników z górnej półki. Cóż z tego, że zdobyto brąz, skoro po sezonie odeszło bodajże pięciu zawodników, a kontraktowanie na obecny sezon było łapanką na tych, którzy byli niechciani w innych klubach. Okazuje się, że i tak są zaległości, bo w ramach protestu w środowym meczu odmówił jazdy Rune Holta, któremu nie zapłacono kwoty prawie 140 tys. euro za ostatnie siedem spotkań. Norweg i tak był łaskawy, bo odmówił wystąpienia w spotkaniu, które nie miało kompletnie żadnego znaczenia. Ciekawe czy w przypadku nie spłacenia zaległości nie wystąpi także w play-offach.

Tak dla sprawiedliwości trzeba dodać, że jeszcze na początku lat osiemdziesiątych speedway był sportem topowym w Wielkiej Brytanii o czym świadczył chociażby tor żużlowy na Wembley. Także w latach 80-tych imprezy światowe wychodziły poza Europę, bo w 1982 roku finał IMŚ rozegrano w Los Angeles, a finały DMŚ w 1985 i 1988 roku odbywały się w Long Beach w Kaliforni. Niestety w ligę angielską przeinwestowano. Wobec zbyt dużych obciążeń finansowych wiele znanych ośrodków nie wytrzymało i musiało zamknąć działalność. Do dziś potęgi żużla na wyspach nie udało się odbudować, co więcej w ciągu ostatnich 10 lat ogromna część zawodników z czołówki cyklu GP zrezygnowało ze startów w niej wobec zbyt małych zarobków przy ogromnej ilości startów. Istnieje realne zagrożenie, że za kilka lat podobna sytuacja będzie miała miejsce także w naszym pięknym kraju. Jest kilku prezesów utrzymujących swoje kluby ponad stan. Żeby było śmieszniej nie mają w zasadzie żadnej gwarancji jakiegokolwiek sukcesu, bo cóż z tego, że taka Stal Gorzów prowadzi obecnie w tabeli, skoro w play-offach jedziemy od nowa. Może się okazać, że jedna kontuzja czy słabszy dzień któregoś z liderów spowoduje wysłanie wielkiego faworyta na przedwczesne wakacje. Tutaj przykładem jest Polonia Bydgoszcz, gdzie efektem braku Emila Sajfutdinowa jest konieczność walki o utrzymanie. Przy tej okazji wyszło jak pozostałym zawodnikom (najemnikom)  zależy na ich pracodawcy.

Patrząc na stadiony ekstraligowe wydaje się, że u nas także następuje przesyt żużlem. Pomimo często niższych cen biletów rzadko zdarzają się pełne trybuny, a jednak powiększa się ich pojemność. Miasta pompują gigantyczne pieniądze w rozbudowę swoich obiektów licząc na organizację światowych imprez. Tak jakby nie docierało do tych ludzi, że wielkie zawody będą raz w roku, a na co dzień typowo żużlowy stadion stoi w połowie pusty, bo ciężko go wykorzystać do innych celów. Niższa frekwencja jest też pewnie spowodowana brakiem miejscowych zawodników w składach. Pamiętam jak w latach 80-tych stadiony były pełne choć nie jeździli wtedy mistrzowie świata. Zawodnicy mieli z reguły jakieś brązowe albo czarne skóry, poza kilkoma lepszymi, bo ci mieli czasem nawet jakieś gwiazdki albo napis „CASTROL”. Czy to, że nic nie znaczyli na arenie międzynarodowej miało dla kibiców jakiekolwiek znaczenie? Nie, bo oni walczyli za klub, byli chłopakami stąd. Pamiętam jak marzyłem o tym żeby zobaczyć zagranicznego żużlowca. Marzenia zaczęły się spełniać na początku lat 90-tych. W roku 1991 na stadionie w Zielonej Górze odbył się rewanż za finał Mistrzostw Świata Par (finał był dzień wcześniej w Poznaniu) . W miejsce polskiej pary jechali Andrzej Huszcza i Jarosław Szymkowiak. Po turnieju stałem przed Palmiarnią, czekając na zawodników z programem. Żaden nie odmówił autografu. Program mam oczywiście do dzisiaj, a w nim podpisy Hansa Nielsena, Jana O. Pedersena, Pera Jonssona i innych. Niestety nie awansowali wtedy do finału ani Anglicy ani Amerykanie ani Australijczycy. Dziś już nie muszę mieć takich marzeń, bo gwiazdy są na wyciągnięcie ręki. Teraz fajnie byłoby zobaczyć znów pojedynki chłopaków stąd z chłopakami z Gorzowa czy Leszna. Chyba tego właśnie brakuje.

Można teraz popatrzeć na ligę rosyjską. Jeżdżą tam sami Rosjanie, bo przepisy unijne ich nie obowiązują i praktycznie co roku pojawia się jakiś młody rewelacyjny chłopak z naprawdę sporymi umiejętnościami, odwagą i wielkim sercem do walki. Emil Sajfutdinow, Artiom Łaguta, teraz Alex Loktajew czy Wadim Tarasenko. Do tego Łotysz Maksim Bogdanow, który idzie na mistrza świata juniorów, choć  mało który z ekstraligowych kibiców miał okazję zobaczyć go na żywo. W ciągu zaledwie kliku lat poziom rosyjskiego żużla podniósł się bardzo. Dziś już nikt ich nie lekceważy, bo to są żużlowcy z dobrym sprzętem, którego kiedyś im brakowało.

Chciałbym kiedyś zobaczyć międzynarodowe rozgrywki klubowe z prawdziwego zdarzenia. W niedzielę liga, w środę europejskie puchary, w sobotę Grand Prix na zmianę z drużynowymi rozgrywkami w miejsce DPŚ. Mecze Polska-Szwecja, Polska-Australia itp na pewno byłyby bardziej zacięte niż obecne imprezy, a zarazem sprawiedliwsze, bo każdy z krajów miałby szansę jeździć na własnym torze. Można sobie pogdybać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *