Czy warto szkolić wychowanków?

No właśnie. Może lepiej pójść na łatwiznę i po prostu kupić, bądź przekupić młodego chłopaka, a właściwie jego rodziców i tym sposobem zapewnić sobie juniorów? Tym sposobem zdobyto przecież niejeden medal.

Praktycznie każdy polski klub ma za sobą przynajmniej jeden epizod z kupowaniem krajowych zawodników, a mówiąc precyzyjniej – zawodników z polską licencją. Najczęściej były to nieudane próby załatania nieudolności działaczy, którym nie chciało się organizować i finansować szkółek. Są jednak ośrodki (obecnie Wrocław, trochę Bydgoszcz, Gdańsk, Częstochowa wcześniej Gorzów), w których takie podejście jest jak najbardziej przemyślanym działaniem. Trudno jakoś odnaleźć je wśród medalistów w ciągu ostatnich lat. Bo taka forma funkcjonowania jest fajna… dopóki są pieniądze. Ale nawet pełna kasa nie gwarantuje sukcesów, bo przecież duży budżet jest wprost proporcjonalny do oczekiwań, czyli pojawia się presja. Wynik staje się kwestią najważniejszą, a przecież szkolenie daje efekt po kilku latach. Nie warto czekać, liczy się tu i teraz. Same szkółki oczywiście działają, bo taki jest odgórny wymóg. Jeśli klub nie wyszkoli juniorów, nie będzie mógł kontraktować zawodników zagranicznych. Występuje więc klasyczny przypadek „sztuki”. Szkoda tylko tych młodych chłopaków, którzy mają marzenia o zostaniu prawdziwym żużlowcem. Pozytywne jest to, że nawet odwalając taką „sztukę” można znaleźć diamencik. Przykładem jest chociażby Maciej Janowski.

Patrząc na wyniki ekstraligi z ostatnich kilkunastu lat spostrzegłem dziwną zależność. Spadają albo ci, którzy mają całkiem niezły skład, ale jadą tylko jednym wychowankiem (drugim juniorem) albo z braku pieniędzy ściągają wszystko co się rusza, byle niewiele żądali (najczęściej są to wychowankowie). Ta druga opcja była popularniejsza na przełomie wieków. Co ciekawe: i jedni i drudzy wcześniej mieli lub aktualnie mają wielkie mocarstwowe plany i oczywiście nie przykładają zbyt wielkiej wagi do szkolenia. Trochę się temu dziwię, bo przecież słabe wyniki frekwencji w tych klubach są w dużej mierze efektem właśnie braku swoich zawodników.

Takie kluby przypominają mi trochę pewną firmę, która twierdzi, że wciąż robi dobre piwo, takie samo od wielu lat. Piłem je chyba w zeszłym roku i nie mam zamiaru do niego wracać, bo jakoś przestała mi smakować ta masówka nazywana szumnie piwem. Ale wracając do rzeczy. Szkolenie juniorów przez wyżej wymienione kluby kojarzy mi trochę właśnie z takim „browarem”. Wszyscy twierdzą, że to co robią jest czynione niemalże dla idei. Problem w tym, że prezesi nie mają zamiaru nikogo wyszkolić, a browar nie ma zamiaru robić prawdziwego piwa. Jedynym celem klubów jest osiąganie za wszelką cenę tytułów, a jedynym celem „browaru” jest zarabianie na napoju, który zostanie kupiony przez miliony klientów twierdzących że piją piwo, bo ludzie tak naprawdę kupią wszystko, tylko trzeba im wmówić, że jest najlepsze. I tu jest największy problem. Prezesi klubów żużlowych zabijają ten sport przez swoje egoistyczne myślenie, podbijanie stawek. Z kolei, jeśli dobrze policzyłem grupa browarnicza tylko w Polsce przejęła i zamknęła sześć prawdziwych browarów, wszystkie z ponad 130-letnią historią. Trudno uwierzyć, że zależy jej właścicielom na rozwoju prawdziwego piwowarstwa. Jak widać i w jednym i w drugim przypadku coś, co wymaga prawdziwej pasji jest przejmowane przez ludzi, dla których jest tylko i wyłącznie źródłem zysku bądź chwały.

Z drugiej strony są przykłady klubów, które produkowały wychowanków wręcz taśmowo. Nawet tworzono z nich drużynę, tylko, że było to straszliwie amatorskie. Efekt był taki, że z dobrze zapowiadających zawodników mało który zaistniał w seniorskim speedway’u. Przykładami mogą tu być Ostrów, Rybnik czy chociażby Gorzów, którego zawodnicy obstawiali swego czasu połowę klubów. Ilu z nich jeździ jeszcze? Niewielu. Ilu w ekstralidze? Jeden – Rafał Szombierski, który po kilku latach przerwy wrócił do uprawiania żużla i to od razu w najwyższej klasie rozgrywkowej, a mimo to osiągnął naprawdę dobre wyniki. Naprawdę ma chłopak talent i tylko szkoda, że tak, a nie inaczej ułożyła się jego kariera. Chyba najdziwniejszym przypadkiem „wytwórni wychowanków” Polonia Piła. Wśród żużlowców rozpoczynających karierę w tym klubie są m.in. Rafał Dobrucki, Rafał Okoniewski, Jarosław Hampel, Tomasz Gapiński czy Robert Miśkowiak. Brzmi nieźle. Cały numer polega na tym, że prawie wszyscy (poza Gapą) byli wychowankami minitoru w Pawłowicach, a trafili akurat do Piły zamiast do Leszna, bo tam były wtedy pieniądze. Sam klub natomiast nie miał praktycznie żadnych zasług w ich wyszkoleniu. Jak łatwo się domyśleć, kiedy skończyły się pieniądze, skończył się też żużel nad Gwdą, choć tamtejszy stadion był chyba pierwszym w Polsce obiektem typowo żużlowym ze sztucznym oświetleniem.

Dzisiejsze szkolenie ma pewnie niewiele wspólnego z tym, co działo się jeszcze w latach 80-tych. Wtedy przyjmowano dużo chłopaków, teraz zapewne kilku. Efekty są jednak lepsze. Podobnie zresztą jak w szkole. Łatwiej jest zająć się i przekazać wiedzę dziesięciu uczniom niż trzydziestu. Trzeba jednak przede wszystkim chcieć, robić to z głową, nie nastawiać się na szybkie rezultaty i dawać dużo okazji do jazdy na różnych torach. Mamy dziś kilka regionalnych lig młodzieżowych i to jest bardzo fajny pomysł. Małym kosztem daje się częstą możliwość startów, a przecież żaden trening nie da takich rezultatów jak prawdziwa rywalizacja. Cieszę się, że mimo wszystko jest jeszcze wielu pasjonatów, którzy poświęcają swój czas temu sportowi, a dzięki nim tacy jak ja mogą oglądać wciąż nowych zawodników. Cieszę się też, że są pasjonaci piwni jak pan ze sklepu „Kapsel”, dzięki którym mogą kupić prawdziwy złocisty napój z pianką. Na pytanie tytułowe odpowiadam więc zdecydowane: tak.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *