Eliminacje SEC w Debreczynie

Mój pierwszy tegoroczny wyjazd był pomysłem trochę spontanicznym, bo nie planowałem go w pierwszym, że się tak wyrażę, rozdaniu. Nie ukrywam, że miałem trochę obaw, bo jednak dość sporo miałem po drodze przesiadek, a poza tym wyjeżdżałem z domu o godzinie 2:40 do Berlina mając w perspektywie kolejną nieprzespaną noc. Ale wszystko poradziłem sobie, co sprawiło mi sporą satysfakcję.

Pierwotnie w składzie miało być dwóch Rumunów, Bułgar, Włoch i Holender, czyli żużlowy koloryt pełną gębą. Ostatecznie Rumuni zrezygnowali z jednego miejsca, podobnie jak Bułgarzy i Holendrzy, a reprezentujący Włochy i Polskę Nicolas Covatti i Janusz Kołodziej musieli odpuścić zawody z powodu kontuzji. W miejsce dobrowolnie lub przymusowo nieobecnych do składu wskoczyli Olivier Bernzton, Nicolai Klindt, Valentin Grobauer, Wadim Tarasienko oraz Norbert Magosi. Tym sposobem żużlowy koloryt został zastąpiony całkiem wyrównaną stawką, gwarantującą ciekawe zawody.

Sam pomysł na eliminacje SEC też jest ciekawy. Mamy cztery turnieje kwalifikacyjne do SEC Challenge, a więc z każdej z kwalifikacji wchodzi zaledwie trzech żużlowców. Wyłania się ich następująco: pierwsza dwójka wchodzi bezpośrednio do finału kwalifikacji, a zawodnicy z miejsc 3-6 walczą o dwa pozostałe miejsca w półfinale. Dzięki temu jedno zdarzenie losowe nie zabiera szansy na awans. Ostateczna kolejność jest znana oczywiście w finale, czyli pierwsza trójka wchodzi do turnieju SEC Challenge. Przynajmniej teoretycznie 🙂

Jeśli chodzi o sam obiekt, to sporo jego elementów pamięta jeszcze czasy głębokiej komuny. Odnowiony jest za to budynek z wieżyczką sędziowską, w którym znajdują się także kulturalne toalety. Tor jest potencjalnie dość niebezpieczny przez długie, a jednocześnie wąskie proste. Co ciekawe, wg oficjalnego dokumentu FIM Europe owal ma długość 402 metrów, a w programie organizatorzy wpisali o 10 metrów mniej. Jak jest naprawdę? Nie wiem. Pojawiając się na różnego rodzaju żużlowych obiektach podpatruję jak gospodarze wypełnili obowiązek dwudziestometrowego odcinka bandy amortyzującego energię uderzenia. Węgrzy poradzili sobie z tym przepisem przy pomocy… starych opon. Najwyraźniej to wystarczy, by stadion spełniał wymogi obiektu międzynarodowego.

Prezentacja odbyła się na motocyklach. Zawodnicy przejechali przez kibicami, a następnie zameldowali się pod wieżyczką sędziowską. Stamtąd przeszli piechotą do parkingu.

Same zawody były całkiem ciekawe. Ponieważ słońce niemiłosiernie paliło, więc z toru kurzyło się okrutnie, choć organizatorzy robili co mogli – dysponowali dwoma polewaczkami. Na niespełna godzinę przed rozpoczęciem na nawierzchni były nawet kałuże po intensywnym laniu wody. Dominacja Duńczyków była wyraźna, choć Mikkel Michelsen miał sporo szczęścia w biegu XIII. Zresztą nie tylko on. Nieoczekiwanie po doskonałym starcie na prowadzeniu był Francuz John Bernard, gonił go Ukrainiec Stanisław Mielniczuk, trzeci był Roland Benko, a faworyt tego wyścigu bezradnie jechał na końcu stawki. Gdy wydawało się, że wszystko jest już poukładane na wejściu w pierwszy łuk trzeciego okrążenia, a więc tam, gdzie zawodnicy mają największą prędkość, uślizg zanotował jadący na czele stawki Bernard. I tylko refleksowi oraz umiejętnościom Stanisława Mielniczuka zawdzięczamy wszyscy, że nie doszło do prawdziwej tragedii. A sam Ukrainiec nie wytracając prędkości wyjechał szeroko pod bandę, gdzie na szczycie łuku wykontrował motocykl i na wyjściu z łuku minął przy krawężniku przedstawiciela gospodarzy. Niestety prowadząca zawody Austriaczka przerwała bieg, a w powtórce Mikkelsen nie dał już szans rywalom.

Sporo braw za ambicję otrzymał Szwed Olivier Bernzton, który złapał gumę na ostatnim okrążeniu jadąc na trzecim miejscu. Dopchał jednak motor do mety, aby mieć zero punktów, które jak wiadomo ma większą wagę niż defekt. Niestety, Szwed zajął dopiero siódme miejsce, nie awansując do półfinału. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Rosjanin Marat Gatiatow. Jechał w starym kevlarze Wybrzeża Gdańsk, prawdopodobnie należącym wcześniej do Renata Gafurowa. Z jedenastoma punktami pewnie awansował do półfinału, gdzie zajął trzecie miejsce. Całkiem przyzwoicie prezentował się wspomniany Francuz John Bernard. Co prawda zakończył zawody z zaledwie jednym punktem, ale nie odstawał jakoś szczególnie od rywali. Do całej stawki jakoś nie pasował natomiast Rumun Gabriel Comanescu, który przyjeżdżał daleko za całą stawką wyścigów. Dodatkowo motocykl miał w barwach… reprezentacji Polski z napisem „Janusz Kołodziej”. I jego postawa była chyba odpowiedzią na pytanie dlaczego rumuńska federacja nie obsadziła drugiego otrzymanego miejsca. Ja bardzo lubię taki żużlowy koloryt, zawodników ambitnie jeżdżących dla samej pasji jeżdżenia, ale tak jak napisałem, Gabriel trochę nie pasował do całej stawki tego turnieju.

Na końcu okazało się, że awans do SEC Challenge uzyskali zawodnicy z lokat pierwszej, drugiej i… czwartej, bo Duńczykom przysługiwały jedynie dwa premiowane miejsca. Przyznam, że dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie do domu. Na stadionie spiker pewnie coś o tym mówił, tylko jak można zrozumieć ten dziwny język?

Pierwszy tegoroczny wyjazd udał się w stu procentach. Wszystkie połączenia lotnicze, kolejowe i autobusowe były zgodne z planem. Udało mi się zobaczyć niewielki kawałek Debreczyna, a po kilku godzinach miałem okazję do nocnego spaceru po Budapeszcie, który jest chyba jedną z piękniejszych europejskich stolic. Teraz tylko trzeba jakoś odespać tę nieprzespaną noc 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *