Już jakiś czas temu chciałem zobaczyć jak prezentuje się Nowy Olimpijski zarówno pod względem trybun, jak i toru. Dobrą okazją był rozgrywany w niedzielę Memoriał Tomasza Jędrzejaka, bo atmosfera na tego typu zawodach jest dość luźna. Poza tym chyba ciężko będzie w tym roku znaleźć jakąś inną weekendową żużlową imprezę we Wrocławiu, która nie należy do rozgrywek Ekstraligi ani SGP.
Jeśli chodzi o wizualne wrażenia, to nowa trybuna robi wygląda atrakcyjnie. Jest blisko toru, ma odpowiednie nachylenie, więc wydaje mi się, że zawody bardzo dobrze się stamtąd ogląda. Pozostawiono zabytkowe mury starego stadionu, chyba wszyscy są zadowoleniu. Kształt toru przypomina mi nieco National Stadium w Manchesterze, choć jest zdecydowanie węższy. Pozostaje uprzątnąć nieco teren przy wyjściu z pierwszego łuku i wszystko będzie wyglądało nowocześnie i estetycznie.
Paradoks polega na tym, że choć było tu sporo naprawdę fajnego ścigania, to najwięcej mówiło się i pisało po tych zawodach o kompromitacji organizacyjnej wrocławskiego klubu, jako że po raz kolejny na nowo wyremontowanym stadionie były problemy z prądem – w tym przypadku z zasilaniem pulpitu sędziowskiego. Nie działała maszyna startowa, bursztynowe, zielone i czerwone światła oraz zegar odmierzający czas dwóch minut. Startowano na chorągiewkę, ale ta chorągiewka wcale nie stała się głównym bohaterem i nie wypaczała jakoś szczególnie przebiegu rywalizacji. Ot, taki folklor, gdy rzeczy martwe złośliwie utrudniają życie. To mogła być naprawdę fajna impreza, bo świeciło słońce, frekwencja dopisała, stawka była niezła, a kilka mijanek było na co najmniej bardzo dobrym poziomie. Mimo to wyszedłem zmęczony ze stadionu, bo z niezrozumiałych dla mnie powodów organizatorzy uparli się, żeby zniechęcić mnie do kolejnego przyjazdu.
Odzwyczaiłem się trochę od ekstraligowych standardów i od traktowania mnie jak potencjalnego chuligana. Tak to wygląda u nas i chcąc gdziekolwiek wejść na stadion trzeba się niestety z tym liczyć. Swoją drogą ochroniarz niby mnie tak dokładnie sprawdził, a dopiero po powrocie do domu zorientowałem się, że wniosłem przez przypadek w plecaku podłużne opakowanie tabletek musujących, które powinien był znaleźć. Z drugiej strony jakiś mocno zbudowany mężczyzna z bardzo aerodynamiczną fryzurą i szalikiem Sparty stał tak, żeby wszyscy go widzieli i bez wielkiego strachu na widoku pił piwo z butelki. Konkretnie Perłę, czyli produkt ewidentnie konkurencyjny w stosunku do wyrobów sponsora klubu. I jakoś nikt mu tej butelki nie zatrzymał na wejściu, ani nie uświadomił mu naruszenia regulaminu imprezy. To też niestety taki polski folklor.
Tak jak napisałem wyżej i chcę to podkreślić – to był naprawdę dobry żużel, rozgrywany bez presji wyniku. Dlaczego więc wyszedłem zmęczony? Nie dlatego, że I bieg opóźnił się o prawie 50 minut, w końcu w ubiegłym roku w Slangerup opóźnił się o 5 godzin i też było fajnie. W Polsce jednak organizatorzy mają na sobie tak potworną presję profesjonalizmu, że gdy coś idzie niezgodnie z planem, zostawiają ludzi samych sobie przez dłuższy czas bez jakiejkolwiek informacji. Skoro było wiadomo, że pulpit sędziowski nie działa, to trzeba było od razu podjąć decyzję starcie na chorągiewkę. Zamiast tego mieliśmy oczekiwanie nie wiadomo na co i gadanie dwójki spikerów aż do znudzenia.
Jeśli mam być szczery, to najbardziej zmęczyli mnie właśnie spikerzy. Przez prawie trzy godziny nie poleciała żadna muzyka, a jedynym odpoczynkiem od ich głosów były filmy o Tomaszu Jędrzejaku puszczane na telebimie, co było bardzo dobrym pomysłem. Niestety, starszy ze spikerów krzyczał przez mikrofon tak głośno, że wszystkiego mi się odechciewało. Do tego wieczne powtarzanie, że „przecież wczoraj wszystko działało”, że „klub nie jest winny, bo nie jest właścicielem stadionu”. Panowie, ile można? Być może tylko ja miałem takie odczucie, może wrocławscy kibice są po prostu do tego przyzwyczajeni i nie zwracają na to uwagi, a może właśnie tego oczekują? Nie wiem. Nawiasem mówiąc, gdyby nie wieczne przypominanie o awarii, to większość kibiców zapomniałaby o niej, bo tak jak napisałem wyżej, start na chorągiewkę działał całkiem sprawnie.
Ponieważ wszystko trwało dość długo, więc w pewnym momencie chciałem coś zjeść i czegoś się napić. Trafiłem na kiepski moment, bo kolejka po kiełbasę była na tyle długa, że nie chciało mi się w niej stać. Trudno, mogłem pójść wcześniej, więc sam sobie jestem winien. Chciałem kupić sobie zwykłą wodę. Okazało się, że jedynym napojem dostępnym w tej części stadionu jest… piwo. Nie mogłem w to uwierzyć. Obok mnie były cztery stanowiska z nalewakami Tyskiego, z których nikt nie korzystał, a nie można było kupić napojów bezalkoholowych!
Profesjonalizm w polskim żużlu jest ważny. Przynajmniej tak oficjalnie jest to prezentowane. Pan sędzia zgodnie z zasadami, choć był to przecież tylko turniej towarzyski, wykluczył Piotra Pawlickiego za przekroczenie czasu dwóch minut, choć nikt (poza arbitrem) nie wiedział kiedy ten czas minął, bo nie działał zegar. Tak na dobrą sprawę, to nawet nie wiadomo było kiedy ten czas włącza, bo nie działało bursztynowe światło. Jaki był sens tej kary? Nie wiem. W każdym razie efekt był taki, że leszczynianina nie zobaczyliśmy już więcej na torze ze względu na problemy zdrowotne. A ponieważ Grzegorz Walasek od pewnego momentu zaczął po prostu zjeżdżać z toru, a do XVII biegu w ogóle nie wyjechał, więc de facto siedem z dwudziestu wyścigów było de facto rozgrywanych w trzyosobowej obsadzie.
Ogólne wrażenia? Byłem, popatrzyłem, żużlowcy fajnie się pościgali, ale na żużel do Wrocławia raczej nie zamierzam się w najbliższym czasie wybierać.