Niedzielny mecz (trudno go nazwać pojedynkiem) pokazał, że kryzys w Falubazie jest spory i niestety chyba się powiększa. Oczywiście najgorszą rzeczą jaką można teraz zrobić jest załamanie rąk. Trzeba się podnieść z tego upadku. Nie będzie łatwo, bo przecież czeka nas spotkanie z niepokonanym Gorzowem. Z drugiej strony czy jest lepsza okazja na odbicie się od dna?
Pokonanie Unii na tym torze graniczyło z cudem. „Byki” są fantastycznie spasowane z tą nawierzchnią i wygląda na to, że ciężko będzie komukolwiek zdobyć „Smoczyka”. Tor był przygotowany podobnie jak u nas w ubiegłym roku, tyle, że zielonogórzanie nie mieli do pory okazji trenowania na takiej nawierzchni. Cieszy na pewno fakt, że do Leszna pomimo trzech porażek przyjechała całkiem spora grupa fanów Falubazu. Nie mieli oczywiście powodów do optymizmu, ale sama obecność pokazuje, że coś się może w końcu zmienić.
Niepokoić może bardzo słaba postawa najbardziej doświadczonych w drużynie Grega Hancocka i Piotra Protasiewicza. Obaj sumie przywieźli tylko 8 punktów, czyli tyle samo ile para młodzieżowców gospodarzy. Amerykanin już wcześniej miał problem z leszczyńskim owalem (podczas rozgrywanego tam turnieju GP był dopiero 14. ) i trzeba stwierdzić, że na początku sezonu na pewno nie jest wzmocnieniem naszej drużyny. Greg, pomimo 40 lat jest niewątpliwie gwiazdą żużla, zawodnikiem na światowym poziomie i można od niego wymagać dużo więcej niż przeciętnych czy słabych występów. To ma być ktoś, kto ciągnie ten zespół, jest jego dobrym duchem, a dotychczasowe zdobycze mocno rozczarowują, mam nadzieję nie tylko kibiców, ale także samego Hancocka. Z kolei PePe niestety jest cieniem zawodnika z poprzedniego sezonu. Powróciły problemy sprzed dwóch i trzech lat, kiedy to męczył się straszliwie na swoich motocyklach. Przyczyn chyba należy upatrywać w sprzęcie, bo nie sądzę aby tak doświadczony żużlowiec nie przygotował się należycie do sezonu pod względem kondycyjnym. Piotr jest ambitnym zawodnikiem, na pewno stara się przezwyciężyć te problemy i mam nadzieję, że mu się to uda, bo im dłużej taka sytuacja będzie trwała, tym bardziej będzie zdołowany sam zawodnik, a to wpłynie na postawę całej drużyny.
Ze sporym zdumieniem wysłuchałem wczoraj audycji w Radiu Zielona Góra, gdzie wyjątkowo redaktor Jacek Białogłowy nie czepiał się zawodników po katastrofalnym występie, ale zajął się bardzo ciekawą sprawą braku treningów na własnym torze pomimo dostępności tegoż obiektu. Tłumaczenia prezesa oraz trenera były dość dziwne i wychodzi na to, że coś dziwnego dzieje się w tym klubie. Trener twierdzi, że nie było dla kogo robić treningów, bo zawodnicy porozjeżdżali się po Europie, a tymczasem w czwartek, piątek i sobotę spokojnie mogli pojeździć tu P. Protasiewicz, Grzegorz Zengota i Rafał Dobrucki (poza czwartkiem, bo był wtedy w Czechach). Co prawda zawodnicy jeżdżą w Szwecji, „Zengi” w Anglii, ale jak widać jest o zdecydowanie za mało. Brakuje spokojnego przygotowania na własnym torze, potrenowania startów, bo ten element straszliwie szwankuje w tym roku. R. Dobrucki stwierdził, że podczas meczu w Lesznie testował nowy sprzęt, bo po prostu nie miał do tego innej okazji. Panowie, tak można się bawić w lidze podwórkowej a nie w profesjonalnym klubie, który jest aktualnym mistrzem Polski. Skoro zawodnicy mówią, że mają za mało jazdy, a nie pozwala im się trenować na własnym torze, to o co tu chodzi?
Mam wrażenie (wracam to tego, co pisałem już wcześniej), że atmosfera w klubie zaczęła się psuć w momencie, kiedy prezes Robert Dowhan zapragnął zostać prezydentem Zielonej Góry. Zaczęła się wielka promocja, spotkania, bale z udziałem zawodników, a potem przyszła kolej na kłótnię z obecnym prezydentem miasta o nieszczęsną trybunę na pierwszym łuku. Prawdą jest, że miasto fatalnie rozpisało przetarg, że nie dopilnowało terminu wykonania, nie zrobiło ekspertyzy gruntów, wybrało najtańszy projekt, którego efektem jest idiotycznie wyglądający słup wśród trybun czy sektor, z którego nie widać jeden czwartej toru zasłanianej przez wieżyczkę sędziowską. To wszystko prawda, ale przecież p. Dowhan przez niemal cztery lata był radnym i nie usłyszeliśmy wówczas żadnych obiekcji odnośnie takiego przygotowania do remontu naszego obiektu. Żeby było ciekawiej od czerwca 2009 radnym jest także Kamil Kawicki, będący równocześnie dyrektorem zielonogórskiego klubu. Oczywiście nie mieli oni uprawnień wykonawczych, ale z racji sprawowania funkcji radnych mieli możliwość znacznie dokładniejszego obserwowania tego co dzieje się wokół rozbudowy stadionu. Tak na marginesie, jeśli jedna trybuna kosztowała ok. 15 mln zł, a do tego doliczymy oświetlenie, budowę nowego budynku klubowego z trybunką, to wyjdzie na to, że taniej i szybciej byłoby wybudować nowy obiekt, bo przecież wyremontowanie pozostałej części będzie dużo droższe od obecnej budowy. Wszystko będzie budowane przecież na gruntach leśnych, a wieżyczka sędziowska nie będzie tak jak w tej chwili przy samym torze, ale na szczycie trybun. Leśne piaski nie uniosą takiego ciężaru i potrzebne będzie ich wzmocnienie. Kiedy to będzie zrobione? Znów w zimie. O ile bez trybun można rozgrywać zawody, to bez wieżyczki sędziowskiej już nie. Wygląda więc na to, że czeka nas powtórka z rozrywki.
Jak można się było spodziewać, coraz więcej pojawia się głosów krytykujących oddanie Grzegorza Walaska. Mam coraz większe przekonanie, że jego odejście było spowodowane konfliktem pomiędzy nim, a prezesem klubu R. Dowhanem. Nie będę tu rozstrzygał czyją to wina, bo obaj panowie mają swoje za uszami. Zastanawiałem się jak pojedzie Walas w niedzielę i mam odpowiedź. Jego genialna zdobycz punktowa z poprzednich spotkań bardziej była spowodowana słabością rywali niż jakąś wielką formą. Oczywiście Grześ jest nadal dobrym zawodnikiem i solidnym ligowcem, ale obawiam się, że pozostając w Zielonej Górze prezentowałby to samo co reszta, a przy tym mielibyśmy dużo więcej nerwów i marudzenia, które jeszcze żadnego problemu nie rozwiązały.
Wygrana w Zielonej Górze nic nie zmieniła wokół żużla we Wrocławiu. Tam nadal przychodzi 5000 kibiców, bo chyba mało kto wierzy, że da się tam wyprzedzać na dystansie. Tymczasem Emil Sajfutdinow pokazał, że jak się chce, to można. Zresztą zarówno Rosjanin jak i Jason Crump zaprzeczyli moim twierdzeniom jakoby dzień po turnieju GP tracili na swojej wartości i obaj pojechali bardzo dobre zawody. Ten mecz po raz kolejny pokazał wyższość w miarę równego składu nad zestawem indywidualności i ludzi trzeciego planu. G. Walasek, E. Sajfutdinow oraz Andreas Jonsson (każdy z nich jadąc po sześć wyścigów), zdobyli w sumie 34 punkty, czyli bez rewelacji, ale pozostała czwórka przywiozła ich zaledwie osiem. Z taką postawą drugiej linii nie da się nic zdobyć. Wydaje mi się, że wraz z wjeżdżeniem wrocławian w ten nowy tor, będą oni tam coraz groźniejsi, a walka na torze poskutkuje w końcu wyższą frekwencją. Nie jest to oczywiście kwestia tygodnia czy miesiąca, ale chyba wszystko idzie w dobrym kierunku.
Podsumowując niedzielną kolejkę mam odpowiedzi na inne moje pytania sprzed niej. Obniżenie cen biletów w Toruniu nic nie dało. Na mecz przyszło jeszcze mniej ludzi niż poprzednio, a zdobycie przez Unibax 64 punktów + 12 bonusów daje efekt kolosalnej wypłaty dla zawodników. To raczej dobicie klubu niż wyjście na jakąś prostą. W końcu braki w klubowej kasie przy małej ilości widzów na trybunach, to coraz gorsza atmosfera, a z taką trudno o dobry wynik. Spotkanie to pokazało, że tarnowskie „Jaskółki” są bardzo słabą drużyną i trudno na tej podstawie oceniać rzeczywistą wartość toruńskich „Aniołów”.
Ciekawą wypowiedź prezesa Unii Leszno Józefa Dworakowskiego można było zobaczyć na zielonogórskiej stronie sportowej. Otóż mówi on (nie dosłownie oczywiście), że wysokie zwycięstwa na własnym torze, jak się można spodziewać, czynią wielką czystkę w klubowej kasie. Tak więc zamiast cieszyć się z dobrej postawy drużyny trzeba modlić się żeby przeciwnik po pierwsze był w miarę atrakcyjny dla kibiców (ten warunek akurat Falubaz spełnił), a po drugie żeby stawił solidny opór gospodarzom (tego nie udało się uczynić), W przeciwnym wypadku wygrane mecze będą raczej karą dla klubu niż powodem do optymizmu. Z drugiej strony, mecze do jednej bramki nie przyciągają na stadion zbyt wielu kibiców. Taka może być cena przygotowywania mocno przyczepnego toru, na którym słabiej kondycyjnie przygotowani rywale wymiękają. Tak było w ubiegłym roku w Zielonej Górze, tyle że u nas akurat kibice nie zawodzili i nawet pomimo braku walki na torze i bardzo wysokich cen biletów zawsze mieliśmy komplet. W przypadku innych drużyn to może się nie udać.
Powyższe dwa przykłady meczów w Toruniu oraz Lesznie pokazują, że klubowi nie opłacają się wysokie zwycięstwa. To idiotyczne, bo przecież działalność sportowa powinna polegać na rywalizacji do końca. Tymczasem taka postawa może doprowadzić w stosunkowo krótkim czasie do poważnych problemów finansowych. Czy jest na to jakaś recepta? Myślę, że tak, ale żaden z prezesów się na to nie zgodzi. Trzeba po prostu ustalić pewien minimalny pułap punktów, który drużyna musi zdobyć. To może być na przykład 30 albo 35 oczek. Nie przekroczenie tego poziomu skutkowałoby płaceniem zwycięskiej drużynie odpowiedniej kwoty (im mniej zdobytych punktów tym wyższa kwota). Przy poziomie 26 punktów powinna to być bardzo wysoka suma, sięgająca grubo ponad 100 tys. zł. To na pewno zmobilizowałoby niektórych działaczy do odpowiedniego motywowania zawodników poprzez niższe wypłaty, a tych z kolei zmuszałaby do walki do końca zawodów o uniknięcie kary lub jej zminimalizowanie. Wiem, że same pieniądze są średnią motywacją i zapewne nie o to powinno chodzić w sporcie, ale nie może być sytuacji, w których kluby są karane z powodu zbyt dobrej postawy.
Ten problem zmusza do zastanowienia czy gwarantowane wypłaty są rzeczywiście takim złym pomysłem. Oczywiście przy słabej postawie zawodnika klub może być stratny, ale zabezpiecza to przed sytuacjami koszmarnie wysokich wypłat za punkty. Poza tym dużo łatwiej zaplanować budżet na cały sezon, a zawodnicy spisujący się znacznie poniżej swoich zarobków byliby po prostu odsuwani od składu, a jedyną możliwością ich powrotu byłaby czasowa renegocjacja kontraktu. Z kolei zawodnik po dwóch czy trzech słabych występach dostałby jeszcze normalną wypłatę i mógłby zainwestować jeszcze w sprzęt. Trochę to niedopracowane, ale chyba godne przemyślenia.