Speedway widziany oczami dorosłego dziecka

Pomimo tego, że nie jestem już najmłodszy, to na żużel wciąż w pewien sposób patrzę oczami dziecka. Jestem w tym temacie idealistą, więc tym trudniej przyjąć mi kierunek, w którym poszła ta mainstreamowa część ukochanej dyscypliny. Żużel zawsze był dla mnie odskocznią od rzeczywistości – moim światem, do którego niewiele osób miało dostęp. I choć zmieniły się realia zewnętrzne, choć ja jestem starszy i zupełnie inaczej postrzegam dziś świat, to wciąż speedway pozostał takim fragmentem życia, do którego podchodzę z pasją.

Krótki wstęp

Proszę nie traktować tego, co piszę poniżej jako dokładnej ilustracji tego szarego i topornego świata, jakim była polska rzeczywistość pod koniec lat 70-tych i później. To jest świat widziany oczami dziecka, który nie musi zgadzać się ani z prawdami obiektywnymi, ani z subiektywnymi opiniami innych ludzi. To swego rodzaju przeciwwaga dla poprzedniego tekstu oraz dla do bólu skomercjalizowanego speedwaya, jaki dziś jest powszechnie promowany.

Należę do tej grupy kibiców, którzy pojawiali się na stadionie jeszcze jako pasażerowie wózków, co oznacza, że żużel jest obecny w moim życie właściwie od zawsze. W mieście takim jak Zielona Góra, szlaką żyła zdecydowana większość mieszkańców – niektórzy z własnej woli, niektórzy dlatego, że nie mieli innego wyjścia. Normą było to, że dzieciaki paszczowo próbowały naśladować dźwięki motocykli, opluwając przy okazji siebie i wszystko dookoła.

Przedszkole

Jako jedną z pierwszych pamiętam sytuację z przedszkola, gdy w pewne poniedziałkowe południe, podczas zabawy na podwórku, przeprowadzaliśmy wizualizację wyścigu z meczu ze Stalą Gorzów, który odbył się dzień wcześniej. Wszyscy czterej uczestnicy widzieli o co chodzi, bo wszyscy byli przecież na stadionie. Ja byłem wtedy Maciejem Jaworkiem i wygrałem z Edwardem Jancarzem, którego kreował pewien Maciek. To były poważne sprawy. W sumie, to nawet nie wiem dlaczego to ja byłem tym Jaworkiem, bo jakoś nigdy nie potrafiłem przebić się w grupie.

Do pewnego momentu to czy pójdę na stadion było zależne oczywiście od tego czy będzie tam szedł mój tata. On generalnie też był kibicem, jak wielu ludzi w Zielonej Górze, ale nie chodził na wszystkie mecze. Jako mały chłopak nie mogłem zrozumieć, skąd w jego portfelu brały się bilety i dlaczego nie musimy stać w kolejkach do kasy. Nigdy się o to nie zapytałem, bo jakoś nie było u nas kultury pytania o takie rzeczy. Dziś myślę, że pewnie dostawał je z zakładu pracy, ale wtedy, jako dziecko, nie widziałem o takich sprawach.

Pamiętam, że w 1980 roku przyjechał do Zielonej Góry angielski zespół. Na programie było napisane „Wimbledon Londyn Anglia”, więc ja byłem święcie przekonany, że tak właśnie brzmiała jego nazwa – „Wimbledon Londyn Anglia”. Wtedy, choć chodziłem jeszcze do przedszkola, umiałem już normalnie czytać, bo nauczyłem się, żeby wiedzieć co piszą o żużlu, a właściwie o Falubazie (to było wtedy równoznaczne) w Gazecie Lubuskiej, czyli jedynym dostępnym medium. Pamiętam, że w programie pod numerem 1 był Nowozelandczyk Larry Ross, ale nie przyjechał do Zielonej Góry. Byli za to Malcolm Simmons (3) oraz Edward Jancarz (5).

Szkoła podstawowa

W szkole podstawowej jedna z lekcji w I klasie poświęcona była tematowi „Kim chcę zostać?”. To były realia, gdy w dziennikach szkolnych wpisane były informacje o wykształceniu i zawodzie rodziców oraz miejscu ich pracy. Wtedy liczba możliwych odpowiedzi była dość ograniczona, bo kim mogli chcieć zostać chłopcy w wieku 7 lat w mieście, gdzie pewnie 1/3 mieszkańców pracowała w Zastalu? Strażakami, milicjantami, żołnierzami albo… Dokładnie – żużlowcami. Była nas większość, co nie spotkało się z wybitnie dobrym przyjęciem wychowawczyni, dla której zainteresowanie akurat tym sportem nie było szczytem ambicji.

W 1982 byłem na meczu juniorskim Polska – Dania. Kiedyś za karę rodzice schowali mi programy, a ponieważ cały czas powtarzano, żeby przestał się tymi głupotami zajmować, to w ramach pracy nad sobą wyrzuciłem programy z dwóch imprez (ten mecz oraz spotkanie z Wimbledonem). Dziś wiem, że w niczym mi to nie pomogło, a programów szkoda. Swoją drogą program z meczu z Anglikami widziałem w 2016 roku podczas wystawy w klubie zorganizowanej z okazji 70-lecia żużla w Zielonej Górze.

Czasem zostają w głowie dziwne wspomnienia. W 1982 roku organizowany był w Zielonej Górze finał IMP. Myślałem, że pójdziemy na stadion, ale okazało się, że rodzice w tym dniu (22 lipca, czyli największe święto w PRL) postanowili pojechać do rodziny do Wolsztyna. Akurat w takim dniu! Straszne to było rozczarowanie. Jako zadośćuczynienie dostałem wypełniony program z tych zawodów, ale niesmak pozostał.

Pamiętam, że kiedyś w wakacje tata przyjechał po mnie do babci do Jędrzychowa – to jest dzielnica Zielonej Góry po dołączeniu wioski do miasta, choć tamtejsi mieszkańcy twierdzili, że to Zieloną Górę dołączono do Jędrzychowa. Mieliśmy stamtąd do przejścia przez las na stadion pewnie koło 2,5-3 km. To były wakacje, więc większą ich część spędzałem właśnie u babci. Wtedy poszliśmy na czwórmecz młodzieżowy, bo od kolejnego roku miały zmienić się przepisy i w składzie musiało być dwóch juniorów. Nawet nie ma sensu mówić, że wychowanków, bo wszyscy zawodnicy Falubazu byli wychowankami. Zupełnie inaczej patrzy się na dzisiejsze realia, gdy ma się w pamięci właśnie takie obrazki.

Nie potrafię powiedzieć kiedy zacząłem samodzielnie chodzić na stadion, ale na pewno na kolejny zielonogórski finał IMP poszedłem już sam. Miałem wtedy 12 lat. Wygrał wówczas Maciej Jaworek, a nawierzchnia była w takim stanie, że kiedy jeden z oficjeli wszedł na tor przy wejściu w drugi łuk, to niemalże zapadł się w tym błocie. I nikomu nie przyszło do głowy, żeby zawody odwoływać. Odbiło się to oczywiście na postawie kilku znanych zawodników z Leszna i Gdańska, a Bartłomiej Czekański skrytykował organizatorów na łamach tygodnika „Sportowiec”. Nie mogłem mu tego wybaczyć.

W 1987 roku podczas meczu z Apator miał miejsce wypadek, w wyniku którego zmarł Wiesław Pawlak. To było podczas wakacji. Nie było mnie wtedy w Zielonej Górze, a o wszystkim dowiedziałem się po powrocie do domu. To był drugi najstarszy zawodnik Falubazu, Niewiarygodne, ale cały sezon 1988 zielonogórska drużyna przejeździła składem, w którym byli Andrzej Huszcza i siedmiu juniorów, nie przegrywając żadnego meczu na własnym torze. Patrząc na dzisiejszy żużel, gdzie prawie wszystko można kupić, jest pewna tęsknota za tamtymi czasami, gdy mecze Falubazu ze Stalą były faktycznie pojedynkami ludzi z Zielonej Góry i Gorzowa. Inaczej patrzy się na żużel, pamiętając takie rzeczy.

Mój własny żużlowy świat

Wyobraźnia jest jedną z podstawowych umiejętności u dzieci i ja też ją wykorzystywałem, tworząc swój kolorowy świat w tej szarej rzeczywistości, która mieściła się pomiędzy kościołem, domem, szkołą i podwórkiem. Dokładnie w tej kolejności. I już wtedy, podświadomie, przełamywałem te ograniczenia, jakie były nałożone przez otaczającą mnie rzeczywistość. Ja nie musiałem zastanawiać się co jest dobre, a co złe, kto mówi prawdę, a kto tej prawdy nie mówi – to wszystko zostało mi wpojone jako swego rodzaju wyprawka ówczesnego katolickiego domu. I gdzieś na przekór temu przekonaniu, że życie jest poważną sprawą, a Bozia widzi wszystko, często siedząc przy biurku miałem pod zeszytami ukrytą kartkę w kratkę wyrwaną z zeszytu, na której za pomocą linijki i ołówka lub kredki tworzyłem program żużlowy. Bardzo szybko zauważyłem, że w każdym meczu ligowym i każdym turnieju indywidualnym układ biegów, torów i numerów startowych jest taki sam, więc nawet nie musiałem się go uczyć, bo samo weszło mi to do głowy. Program zawodów indywidualnych znam oczywiście do dzisiaj. Czasem zgarniałem wszystkie zeszyty i książki, a biurko stawało się torem żużlowym, którego geometrię oczywiście widziałem oczyma mojej wyobraźni, i jeżdżąc otrzymanym od kogoś żużlowcem wygrywałem wszystkie zawody, wyprzedzałem na dystansie mistrzów świata. Nie ma co ukrywać – byłem po prostu najlepszy na tym swoim torze.

Można było oczywiście jeszcze wykorzystać krzesło albo specjalny podgłówek/oparcie z rozkładanego tapczanu i zrobić z nich motor. Startowało się, jak każdy żużlowiec, z podniesionym kołem i wchodziło w łuki na pełnej prędkości, choć oczywiście krzesło stało w miejscu.

Biurko miało być pierwotnie otwierane i zamykane, ale w praktyce po pewnym czasie otwarte było cały czas, bo zamki były kiepskiej jakości. Po wielu latach opierania się o nie było też lekko pochyłe, więc idealnie nadawało się do puszczania wszystkiego co zjeżdżało w dół i mogło przydać się do stworzenia okazji do rywalizacji. Z reguły były to okrągłe pionki z numerami formalnie służące do gry w jakiegoś lotka. Taśmą startową była linijka, programem zawodów kartka i można było rozgrywać wszelkiego rodzaju mistrzostwa, nawet klasowe.

Nie wiem ilu wokół mnie ludzi stworzyło sobie jako dzieci podobną alternatywną rzeczywistość, ale pewnie nie byłem jedynym.

Nowa rzeczywistość

Jeszcze pod koniec lat 80-tych zaczęły pojawiać się przed sezonem Skarby Kibica, wydawane przez Tempo. Tam pojawiały się czasem kolorowe zdjęcia z zagranicy. Jakość ich była jaka była, ale innej nie znałem. Pamiętam widok toru w Vojens z włączonym sztucznym oświetleniem. Inny świat. Po ponad 30 latach udało mi się tam pojechać i zrobić dokładanie takie samo zdjęcie.

W 1991 roku klub przejął Zbigniew Morawski, wyposażając żużlowców w sprzęt i kombinezony, w których wyglądali jak jacyś Duńczycy. To był zupełnie inny świat. Na jednym z pierwszych spotkań wygrałem szampana i nikt nawet nie sprawdzał, że nie mam skończonych 18 lat. Taka była wtedy rzeczywistość. Rok wcześniej człowiek, którego nikt nie znał wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich tylko dlatego, że przyjechał z USA i miał czarną teczkę, której chyba nigdy nie otworzył. I trochę podobnie było z p. Zbigniewem. Amerykańska flaga w logo otwierała mu niejedne drzwi, a na pewno pozwalała zyskać uznanie kibiców. A on miał gest. Ściągnięcie zawodników na rewanż za Mistrzostwa Świata Par (nazajutrz po właściwym finale), mecz z Wolverhampton na zakończenie mistrzowskiego sezonu z Samem Ermolenko, Ronnie Correyem i Janem O. Pedersenem. Możliwość oglądania światowych gwiazd w lidze. To było spełnienie wielkich marzeń. To był piękny rok.

Potem wszystko zaczęło się psuć. W 1993 roku wiele zawodów oglądałem zza płotu, bo nie miałem pieniędzy na bilet. W tym także dwa spotkania towarzyskie, w których straciliśmy na zawsze dwóch naszych zawodników. Artur Pawlak był moim rówieśnikiem. A po sezonie drużyna zmieniła właściciela i weszła w okres długiej walki o przetrwanie. To była stagnacja i w żużlu i w mieście. Czas trudny z wielu powodów i znów żużel był swego rodzaju odskocznią, trochę innym światem. Wszystko kręciło się wtedy wciąż wokół klubu i drużyny, bo innego żużla nie znałem. Był taki rok, kiedy udało mi się pójść na wszystkie imprezy organizowane w Zielonej Górze. Zacząłem udzielać korepetycji z matematyki, więc nie było takich problemów z pieniędzmi na bilety. Przynajmniej przez pewien czas.

Wtedy wciąż znałem wyłącznie zielonogórski stadion i minęło jeszcze kilka ładnych lat zanim rozpoczęły się pierwsze nieśmiałe wyjazdy.

Zakończenie

Po co to wszystko piszę? Trochę dlatego, że chciałem pozbierać wspomnienia z czasów dziecięcych dotyczące ukochanej dyscypliny. Nie chciałbym, żeby tamte realia wróciły i ja nie chciałbym do nich wracać, bo nie bardzo jest do czego. Nie twierdzę, że moje dzieciństwo było złe. Było takie, jakie były czasy. Nie znałem wtedy innego świata, więc nie miałem go do czego porównywać. Kiedy dziś słucham wspomnień ludzi z mojego pokolenia, to nagle okazuje się, że tamten świat dla nich wyglądał trochę inaczej niż to, co znałem ja. Nie miałem możliwości pojechania na zawody do innego miasta. Po prostu taka była rzeczywistość wokół mnie. Czy dziś żałuję? Chyba nie. Już nie. Miałem to szczęście, że udało mi się zobaczyć więcej niż mogłem sobie wymarzyć, tylko musiałem na to chwilkę poczekać. Jakieś 25 lat.

Może czasem lepiej nieco poczekać, dorosnąć i choć trochę docenić to, co się dostaje od życia? Przejść stopniowo do stanu szczerego cieszenia się żużlem, który choć się mocno zmienił, nadal pozostał wielką częścią mojego świata. I tak się razem starzejemy…

Pytanie jakie nasuwa mi się od pewnego czasu: czy człowiek taki ja, z zupełnie innej żużlowej rzeczywistości (i chyba nie tylko żużlowej) może w ogóle odnaleźć się w dzisiejszym świecie pieniądza, sponsorów i reklam? Postaram się na nie odpowiedzieć w kolejnym artykule.

One thought on “Speedway widziany oczami dorosłego dziecka

  • 19-09-2023 z 10:51
    Permalink

    Bardzo ciepło, sentymentalnie i po prostu fajnie napisany artykuł. Wielu ma takie wspomnienia, chociaż niewielu umie je spisać. Komercjalizacja to niestety domena współczesnego świata:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *