1. Liga czeska w Divisovie

W ramach odnawiania znajomości czeskiego żużla, udałem się tym razem do Divisiva – niewielkiego miasteczka położonego niespełna 50 km na południe od Pragi, blisko autostrady nr 1.

Warto pamiętać, że ta niewielka miejscowość była niegdyś jednym z najważniejszych miejsc na żużlowej mapie Europy. To właśnie tutaj prężnie działał oddział fabryki „Jawa”, odpowiedzialny za silniki żużlowe. Tutaj również znajduje się tor, na którym zapewne te silniki były testowane. Dziś silniki „Jawy” wciąż jeszcze można spotkać, ale właściwie wyłącznie podczas niszowych zawodów.

Okazją do przyjazdu była druga runda rozgrywek 1. Ligi, czyli niższej klasy rozgrywkowej. Początkowo miało rywalizować pięć ekip, ale drużyna z Pilzna została wycofana. Aktualnie mamy więc cztery zespoły rywalizujące w 16-biegowym formacie czwórmeczu z dodanym wyścigiem 17. (nominowanym), w którym punkty liczone są podwójnie. Taka czeska myśl organizacyjna, która zresztą jest całkiem fajna.

W czwórmeczowym formacie drużyny mają po czterech zawodników i tutaj również tak jest, przynajmniej w programowym założeniu. W praktyce występuje po trzech żużlowców, a „”Brak zawodnika” jest zastępowany przez pozostałych żużlowców. Każdy z nich może pojechać od czterech do sześciu razy. Trzeba niestety modyfikować zasady i dostosowywać je do aktualnej rzeczywistości. W sumie na starcie stanęło dwunastu zawodników. Wszystko zaczęło się punktualnie o godz. 14:00 od prezentacji, a potem ruszyły zawody, choć jeszcze dwadzieścia minut wcześniej wcale nie wydawało się to takie oczywiste.

Droga na zawody nie była łatwa. Pogoda zmieniała się kilka razy. Po wielkiej ulewie nagle robiło się spokojniej, żeby za chwilę znów jechać w strugach deszczu. Jeszcze kilkanaście kilometrów przed Divisovem lało tak strasznie, że na autostradzie wycieraczki nie nadążały za deszczem, a woda miejscami stała na drodze. Po zjechaniu z autostrady było jednak spokojnie, a droga w tym jednym z wielu podobnych czeskich miasteczek była sucha. Divisov, to takie miejsce na Ziemi, gdzie czas wydaje się płynąć wolniej i wszystko dzieje się jakoś leniwie. Wyjechałem nieco poza granice wyznaczone przez znaki i za trzecim razem udało mi się namierzyć wjazd na parking, czyli kawałek ogrodzonego pola.

Poszedłem kupić bilet, program, zwiedziłem obiekt i dopiero wtedy przyszły chmury. Ponieważ zaczęło padać całkiem mocno, więc pozostało wrócić do samochodu i poczekać na dalszy bieg wydarzeń. Jakieś 15 minut przed rozpoczęciem deszcz zelżał, można więc było z powrotem udać się na obiekt. Nawierzchnia wyglądała całkiem dobrze. W jednym miejscu, przy wyjściu z drugiego łuku, były drobne kałuże, ale nikt się tym specjalnie nie przejął. Można było wejść do parkingu i na tor – raczej standard na tego typu zawodach.

Sam tor nie jest jakimś arcydziełem sztuki projektowania żużlowych owali. Ma 350 metrów długości, 12 i 14 metrów szerokości na prostych i łukach. Do tego dość regularną linię krawężnika – taka większa i szersza agrafka. Ciekawe jest to, że od połowy łuków tor idzie nieco pod górę, a potem zawodnicy wyjeżdżają z łuków z lekkiej górki. Bardzo lubię tutejsze otoczenie, przede wszystkim pole za pierwszym łukiem, z uschniętym drzewem w tle. W tym sezonie na polu rośnie kukurydza, która nieco przysłania to drzewo, ale i tak podoba mi się ten krajobraz. Za przeciwległą prostą, przy dobrej pogodzie, rozciąga się ciekawy widok na okolicę, bo stadion znajduje się na górce.

Same zawody przebiegały początkowo różnie. Początkowe biegi, to lekkie sprawdzenie toru po opadach. Potem zaczęło powoli powychodzić Słońce i nawierzchnia mocno się przesuszała, choć wciąż „bronił się” bardziej mokry fragment przy wyjściu z drugiego łuku. I niestety pierwszy łuk zaczął się psuć od 7. wyścigu, gdy jadący na drugiej pozycji Daniel Klima wjechał przy wejściu w łuk w jedną z kolein, podniosło mu przednie koło i pojechał w bandę. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie, a porządkowi dość długo wydobywali zawodnika spod „dmuchawca”. Dość nieoczekiwanie Daniel Klima, gdy już miał taką możliwość, wyskoczył na wolność i pobiegł do parkingu. Wymiana uszkodzonego elementu trwała dość długo, choć w całym procesie uczestniczyło sporo ludzi. Ich działalność wydawała się jednak bardzo niespieszna i współgrało to z otoczeniem i, wspomnianym wyżej, leniwym charakterem Divisova. W powtórce znów doszło do dziwnego zdarzenia, bowiem w pierwszym niezależnie od siebie upadli Jakub Valkovic i Bruno Belan. Sędzia dopuścił całą trójkę do powtórki, a w niej do mety nie dojechał B. Belan, znów mają problemy w pierwszym łuku, ale ostatniego okrążenia.

Gdy w końcu udało się rozegrać mało szczęśliwy wyścig 7., przyszła kolej na bieg 8. W nim problem na pierwszym łuku trzeciego okrążenia miał Jaroslav Petrak, a jego jazda zakończyła się upadkiem. Ponieważ po tym zdarzeniu na tor wyjechały ciągniki, byłem święcie przekonany, że sędzia zaliczył wyniki tego biegu. Ku mojemu zdziwieniu po kolejnej dłuższej przerwie żużlowcy wyjechali do powtórki tego biegu, Warto zaznaczyć, że wciąż nie było polewania toru.

W biegu 10. była możliwość oglądania pojedynku Bruno Belana i Jaroslava Petraka. Początkowo lepszy był weteran, ale młody Bruno ambitnie gonił. Obaj pokonywali pierwszy łuk w taki sposób, że kolizja wisiała w powietrzu. Jarda jechał ostrożnie, nieco szerzej, a Bruno wjeżdżał wąsko, ale zdecydowanie więcej było w tym ambicji niż umiejętności. I w końcu na wyjściu z drugiego łuku drugiego okrążenia młodzian wyprzedził weterana, ale w pierwszym łuku trzeciego okrążenia B. Belana wyciągnęło pod bandę, akurat przed jadącego tam ostrożnie Jaroslava Petraka. Ten położył motor, potem wstał i widać było, że jest mocno zdenerwowany. Gestykulował i pozdrowił rywala, który podjechał do niego po całym zdarzeniu.

I w końcu po 12. biegu pojawiła się polewaczka – stara, wielka czechosłowacka ciężarówka, która dość zgrabnie polała tor, nawet specjalnie przy tym nie hałasując. Škoda 706 RTHP przejeżdżająca na tle kukurydzy za pierwszy łukiem – widok bezcenny.

I nagle te zawody jakby się odmieniły. Tor był lepszy, zaczęło się ściganie i można było nieco zapomnieć o trzech wcześniejszych seriach. Po 16. biegu wyjechał ciągnik, ale najwyraźniej obsługa zrobiła to bez wiedzy sędziego, który nakazał zjechanie sprzętu, skoro do końca pozostał jeden wyścig. I w tym ostatnim biegu prowadził przez 3 i ¾ okrążenia ulubieniec tutejszych kibiców – Matous Kamenik, ale na ostatnim łuku pociągnęło go, a jadący przy krawężniku Hynek Stichauer wykorzystał prezent i wyprzedził młodego rywala na ostatniej prostej.

Potem oczywiście dekoracja, wspólne zdjęcia i… koniec.

Po raz kolejny miałem też spotkanie z wyjątkowym człowiekiem, które zresztą w dniu następnym miało swoją kontynuację. Jako, że mieliśmy rodzinny wyjazd w okolice Pragi, więc pojechaliśmy razem z rodzinką do Obserwatorium Onderjov. Ciekawe doświadczenie, móc zobaczyć bezpośrednio z teleskopu plamy na Słońcu i największy teleskop w Czechach i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy dotyczących zarówno historii samego obserwatorium, jak i kwestii, które teoretycznie powinny być (w zakresie absolutnie podstawowym) znane ze szkoły. Jeśli ktoś zaopatrzył się w „Niezbędnik Żużlowy 2024” i zainteresował się tekstem oraz zdjęciami wrocławskiego Stadionu Olimpijskiego z drogą Słońca od przesilenia zimowego do przesilenia letniego, których autorem jest Maciej Zapiór, to właśnie z nim miałem przyjemność się zapoznać. Naprawdę ciekawy człowiek.

Bardzo lubię obiekt w Divisovie. Byłem tutaj drugi raz, niemalże dokładnie po siedmiu latach. Wtedy na wysokości wyjścia z pierwszego łuku rosły jeszcze przechylone od wiatru topole, a pole za pierwszym łukiem było już po żniwach. Dla mnie to miejsce ma wyjątkowy klimat i cieszę się, że mogłem tutaj przyjechać. Same zawody były mocno niespieszne. Jadąc w takie miejsca trzeba mieć świadomość, że czas tam płynie inaczej. I to jest właśnie swego rodzaju magia czeskiej plochej drahy, której wciąż jeszcze można doświadczyć na obiektach podobnych do tego w Divisovie. Cieszę się, że miałem możliwość powrotu na dwa czeskie obiekty w tym roku. Jeśli będzie możliwość, chciałbym w przyszłym roku częściej wyjeżdżać za południową granicę, bo nie ma się co oszukiwać, to nie będzie trwało wiecznie. Rozumiem, że dla wielu ludzi taka impreza byłaby zwyczajnie nudna, podobnie zresztą jak wizyta w skansenie. Bo ta 1. Liga w divisovskich okolicznościach przyrody jest swego rodzaju skansenem. Kibicowsko, to jest speedway dla absolutnych świrów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *