W każdej z trzech lig mieliśmy w niedzielę przynajmniej jedno spotkanie, które zaskoczyło swoim wynikiem lub przebiegiem. Jakby się tak zastanowić, to można dojść do wniosku, że jeśli za bardzo próbuje się pomóc, to otrzymuje się efekt dokładnie odwrotny. Problem w tym, że trudno tą sytuację zmienić, bo niedźwiedzią przysługę oddają często właśnie ci, którzy mają podejmują najważniejsze decyzje w klubach.
Swoimi ostatnimi występami drużyna Włókniarza Częstochowa mocno rozbudziła nadzieje swoich kibiców. Co więcej, sami zawodnicy chyba poczuli, że są mocni, że mogą z każdym powalczyć. Zresztą sam liczyłem na ich zwycięstwo w pojedynku ze Stalą Gorzów. To co się stało w pierwszych pięciu wyścigach, to była prawdziwa rzeź niewiniątek. Na tym poziomie sportowym i organizacyjnym przegrać podwójnie na swoim torze pięć razy z rzędu, to, delikatnie mówiąc, kompromitacja. I to przed niemal dwudziestotysięczną publicznością. Aż trudno sobie wyobrazić, co czuli miejscowi fani, gdy oglądali tak żenującą postawę „Lwów”. Czy kibice dadzą się jeszcze przekonać do tak licznego przyjścia? Nie wiem. Sama porażka, a właściwie klęska, nie jest chyba w tym wszystkim najgorsza. Nagle, w ciągu raptem pół godziny legło w gruzach to wszystko na co tak długo pracowano. Miejscowi zawodnicy oddali swoją twierdzę bez walki. Czy może być coś gorszego dla kibica?
A przecież przed meczem Włókniarz został wzmocniony, bo zamiast zawodzącego do tej pory Chrisa Harrisa zakontraktowano Kennetha Bjerre, a menadżer przed kamerami obiecywał tor przygotowany do walki, gwarantujący wspaniałe widowisko. Okazało się, że Duńczyk wzmocnieniem był średnim, a zamiast walki była jazda przy krawężniku. Gospodarze nie wiedzieli co się dzieje, nie potrafili dostosować przełożeń do przygotowanej nawierzchni. Już w wypowiedziach podczas meczu pojawiały się stwierdzenia miejscowych żużlowców, że tor jest przygotowany inaczej niż zwykle. Potem wypowiedział się trener Janusz Stachyra i dowiedzieliśmy się, że tor… jest taki sam jak tydzień wcześniej, tylko temperatura powietrza jest niższa. Komu wierzyć? Można zlekceważyć wypowiedź zdezorientowanego juniora czy zawodnika drugiej linii, ale gdy to samo powtarza kompletnie pogubiony lider drużyny Grigorij Łaguta, to można zacząć podejrzewać, że rzeczywiście było coś na rzeczy. Zresztą wystarczy poczytać wypowiedzi częstochowskich kibiców, którzy są mocno zniesmaczeni tym co oglądali. I wcale nie chodziło o przegraną, ale o brak możliwości powalczenia na tak przygotowanej nawierzchni. Winny w tym przypadku jest jeden – ten kto przygotowywał tor, czyli J. Stachyra.
W Częstochowie gospodarze ewidentnie strzelili sobie w kolano przygotowaniem toru, a więc przegrali przede wszystkim ze sobą, czego konsekwencją był wynik. Cóż więc można powiedzieć o Stali Gorzów? Z tego co napisałem wyżej można wysnuć wniosek, że goście mieli szczęście, ponieważ szybciej i lepiej dopasowali się do toru. Sugerowanie, że zwycięstwo, to przede wszystkim wyniki słabości gospodarzy jest oczywiście głupie i nawet kibice Falubazu wiedzą, że to nieprawda. Widać, że w tym roku wreszcie ten zespół nie ma wielkich dziur, bo zawodnicy jadą dość równo. Zresztą błędy czy słabości rywali też trzeba umieć wykorzystać, a to gorzowianom udało się to doskonale i nie wynikało z jakiegoś bliżej nieokreślonego szczęścia. Tego dnia byli po prostu zdecydowanie lepsi i zasłużenie wysoko wygrali. Mam jednak dylemat: czy rzeczywiście są aż tak silni? Na dzień dzisiejszy na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Niewątpliwie zauważalna jest dobra lub bardzo dobra forma gorzowskich zawodników. Z drugiej strony wiem, że w tym roku nie mieli jeszcze okazji zmierzyć się ze swoim największym wrogiem. Temat podejmę wkrótce przy okazji lubuskich derbów.
Podobna sytuacja jak w przypadku Włókniarza miała miejsce w Bydgoszczy. Tam również gospodarze podejmowali rywala z czuba tabeli i też mieli problem z dostosowaniem się do własnego toru. Powód był inny – opady deszcz uniemożliwiające przygotowanie nawierzchni pod gospodarzy. Zbiegło się to z debiutem nowego menadżera – Roberta Sawiny. Jest tu miejsce do spekulacji i gdybań: jak pojechaliby zawodnicy, gdyby menadżerem nadal był Jerzy Kanclerz? Nie potrafię po raz kolejny na takie pytanie odpowiedzieć. Jedno jest jednak widoczne – skoro przy całkiem dobrych wynikach na drugi mecz przychodzi trzy razy mniej kibiców niż na pierwszy, to chyba jednak kibice odwrócili się od drużyny. Nawet tłumaczenie deszczem nie jest w stanie mnie przekonać, że jest inaczej.
Porażka z dobrym przeciwnikiem nie jest oczywiście niczym przyjemnym, ale za to może być w pewien sposób wkalkulowana w „koszty”. A co mają powiedzieć kibice Startu Gniezno? Przecież ich klub miał być pierwszoligowym faworytem i przejść jak burza przez rozgrywki, awansując spokojnie do ekstraligi. Nie wiem jak sytuacja się rozwinie, ale mam wrażenie, że skoro w Gnieźnie nie udało się osiągnąć ekstraligi opierając składu na wychowankach, to postanowiono kupić sobie awans zatrudniając mocno wiekowo zaawansowanych (można też powiedzieć – doświadczonych) najemników (średnia wiekowa seniorów – 34,4). Efektów za bardzo nie ma, bo dwa wymęczone zwycięstwa i remis u siebie oraz szesnastopunktowa porażka na Łotwie są dalekie od oczekiwań. Wystarczy zresztą przeszukać oficjalną stronę Startu, żeby się dowiedzieć, że na hit I ligi sprzedano o ponad 13% mniej biletów niż na mecz z Orłem Łódź. Jeśli w niedzielę „gnieźnianie” nie wygrają w Ostrowie, to frekwencja będzie pewnie jeszcze niższa.
Sięgnijmy jeszcze głębiej. Wałkowany przeze mnie ostatnio temat Kolejarza Opole ma swój ciąg dalszy. Skoro po przegranej w Krakowie obniżono zawodnikom wypłaty, co dało efekt w postaci kolejnego, jeszcze wyżej przegranego, meczu w Rawiczu, a zmiany w składzie spowodowały porażkę na własnym torze z Polonią Piła, to jak jeszcze można zmotywować zawodników? Właściwie należałoby się zastanowić czy straszenie żużlowców i odsuwanie ich od składu jest w jakikolwiek sposób motywujące? W Opolu najwyraźniej nie. Podobna sytuacja jak w Gnieźnie, tylko, że tu na drugi mecz przyszło o ponad 60% mniej kibiców i to powinno uruchomić w klubie czerwony alarm. Cały czas podtrzymuję moje zdanie na temat przyczyn takiego stanu rzeczy. Najnowsze informacje z Opola tylko mnie w tym utwierdzają. Jeśli trener mówi, że zasugerował się opinią kibiców odnośnie wstawienia zawodnika do składu, to jakimże jest on fachowcem? Skoro prezes jeszcze nie porusza tego tematu w swoich wypowiedziach, to chyba jedyną sensowną odpowiedzią może być ta, że tak naprawdę sam decyduje o składzie, ale potrzebuje marionetki z uprawnieniami, bo takie są przepisy.
Co wspólnego mają podjęte przeze mnie tematy? Apel do panów działaczy, trenerów i menadżerów: przestańcie zawodnikom „pomagać” i pozwólcie im się po prostu ścigać.