Jeśli dobrze przetłumaczyłem na własny użytek nazwę tego turnieju, to zawodnicy prawdopodobnie rywalizowali o srebrną łyżwę. To ostatni z tegorocznych zaplanowanych przeze mnie wyjazdów. Organizatorzy dopiero na dwa dni przed zawodami podali stawkę zawodników, więc założyłem, że zobaczę sporo”wynalazków” i nie zawiodłem się. Austriak, po dwóch Holendrów i Bułgarów, trzech Niemców – lubię taki egzotyczny dla nas speedway. W sumie fajna wycieczka. Szkoda tylko, że znów padało i rozegrano tylko osiem biegów, z czego trzy przy mocnych opadach deszczu.
Patrząc na prognozy trochę obawiałem się o pogodę. Kiedy wyjeżdżałem z Zielonej Góry świeciło słońce, ale w oddali widać było chmury. Jakieś 100 km przed Miśnią pojawiła się mżawka, ale najbardziej martwił mnie brak szans na jakiekolwiek przejaśnienia. Nie ukrywam, że miałem sporą satysfakcję z trafienia na miejsce bez pomocy nawigacji – przeglądnąłem tylko mapę i zdjęcia satelitarne. Ważne, że było sucho.
Pogoda nie zachęcała do spacerów, więc tym razem nie zwiedzałem miasta, choć Miśnia oferuje w tym względzie sporo atrakcji. Z daleka widziałem tylko wieże potężnego zamku Albrechtsburg oraz budynki starówki. Ponieważ do rozpoczęcia zawodów była jeszcze dobra godzina obszedłem sobie obiekt. Można powiedzieć, że zdecydowaną większość trybun stanowi trawa, a poza wieżyczką sędziowską pamiętającą lepsze czasy nie ma tu właściwie żadnej infrastruktury. Tor jest dość szeroki, z długimi łukami, położony w niecce, otoczony stromym wałem. Ławki znajdują się tylko na prostej startowej. Najbardziej rozbawił mnie niemiecki porządek – na przenośnych toaletach było oznakowanie który toi toi jest damski, a który męski. Ciekawe czym się różniły? Trochę byłem zawiedziony brakiem jakichkolwiek miejscowych pamiątek. Nawet na takiej imprezie stał polski namiot, w którym mogłem kupić czapeczki Patryka Dudka, Bartka Zmarzlika czy nawet Polonii, zarówno tej z Bydgoszczy, jak i tej pilskiej. Szkoda…
Prezentacja była dynamiczna. Żużlowcy po kolei przejechali po jednym kółku i tyle ich widziałem bez kasków. Wcześniej odegrany na skrzypcach został niemiecki hymn, bo 3 października jest przecież święto Zjednoczenia Niemiec. Już w pierwszym biegu na torze pojawiła się karetka, na szczęście Zdenek Holub wstał o własnych siłach, choć początkowo nie wyglądało to zbyt optymistycznie. W powtórce było nawet ściganie – Daniel Gappmaier po kiepskim starcie na linii mety wyprzedził wspomnianego Czecha. W czwartym wyścigu owal okazał się za wąski dla Buddy Prijsa, więc Holender fiknął kozła. Na szczęście nic mu się nie stało. Problem w tym, że zaczynało padać.
Organizatorzy nie zrobili przerwy pomiędzy seriami, bo Prijs i tak wyjechał do piątego wyścigu. Od szóstego mieliśmy na torze błoto, a siódmy i ósmy odbywały się w warunkach, w których w Polsce nikt nie pozwoliłby startować spod taśmy. Lało już porządnie, więc nawet przy upadku na drugim okrążeniu sędzia zaliczał wyniki biegu, żeby nie przedłużać niepotrzebnie zawodów. Po ósmym biegu wyjechał traktor i zgarniał wodę, ale wyglądało na to, że Niemcy mają zamiar zrobić wszystko, żeby odjechać jeszcze jedną serię. Lało cały czas i po kilkunastu minutach musieli przyznać, że nie da się dalej rywalizować. Ponieważ byłem cały mokry, więc szybko pobiegłem do samochodu, żeby w miarę sprawnie wydostać się spod stadionu, bo kibiców przyszło całkiem sporo.
Nie pochwalam startów na siłę w anormalnych warunkach, ale Polacy muszą mieć świadomość, że poza naszym krajem zrobi się wszystko, żeby odjechać zawody, bo przełożenie ich na dzień roboczy praktycznie nie wchodzi w grę. Efekty mieliśmy w tym roku w eliminacjach IMŚJ, gdy do finału zakwalifikowało się tylko dwóch naszych reprezentantów. Tak to jest, że o bezpieczeństwo trzeba dbać, ale zawodnicy muszą umieć sobie radzić w każdych warunkach. Przecież w Miśni jeździli praktycznie sami pasjonaci. I poradzili sobie.
Na koniec dowód na filmie. Tak wyglądał tor po ośmiu biegach i kilkunastu minutach jazdy ciągnika. Przypominam, że nie było wtedy jeszcze decyzji o zakończeniu zawodów.