Odwiedzenie francuskiego zagłębia torów żużlowych było przez długi czas tylko marzeniem. Cieszę się, że to marzenie udało się zrealizować. Akwitania jest ciekawym kawałkiem świata – z jednej strony wybrzeże Atlantyku, a za chwilę ciągnące się kilometrami winnice. Bardziej to wszystko pasuje na spokojny objazd samochodem i zatrzymanie się w miejscach, które nas akurat zainteresują niż na precyzyjnie zaplanowane wyjazdy zorganizowane.
Centralnym punktem naszej wycieczki było Bordeaux, bo tam lądowaliśmy i stamtąd wracaliśmy do domu. Ja bardziej skupiłem się na terenach położonych na wschód od Bordeaux, ale na szczęście nie byłem sam i dzięki temu po raz pierwszy zobaczyłem kawałek ocean. Pojechaliśmy do miejscowości Cap Ferret (nieco ponad 60 km od lotniska Mérignac), gdzie kończy się półwysep oddzielający Atlantyk od zatoki Arcachon. Akurat trafiliśmy na odpływ, więc w zatoce statki oczekiwały „pochylone” na powrót wody, a ludzie chodzili po dnie chyba w poszukiwaniu ostryg. Po raz pierwszy miałem też możliwość zobaczenia w akcji surferów, którzy ujarzmiali oceaniczne fale na swoich deskach. To co mnie zaskoczyło, to brak wielkich hoteli i apartamentowców. Na miejscu były tylko domki otoczone zielenią drzew. Myślę, że jest to bardzo ciekawe miejsce na wyjazd właśnie w okresie marzec-kwiecień.
Po zobaczeniu oceanu wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy z powrotem na wschód, żeby zobaczyć francuskie tory. Po drodze zatrzymaliśmy się w miasteczku Cadillac, gdzie zobaczyć można całkiem spory Château de Cadillac, a także dobrze zachowane mury obronne oraz Kościół pw. św. Błażeja i św. Marcina. Po drodze spore wrażenie robiły ogromne winnice.
Od tego momentu zaczynają się miejsca związane z żużlem. Na początku odwiedzamy tor w Saint-Macaire, na którym odbywają się zawody na torze długim lub trawiastym. Udało nam się wejść, bo brama była otwarta, a starszy pan domyślił się, że chodzi nam tylko o zobaczenie toru, mogliśmy sobie spokojnie zwiedzać obiekt. Kształt toru jest mniej więcej regularny, aczkolwiek szczyt łuku jest przy jego końcu, a nie na środku. Uwagę zwraca też jego szerokość – właściwie taka sama na prostych jak na łukach. Choć zawody są tu rozgrywane stosunkowo rzadko, to wygląda na to, że właściciele dbają o należyty stan. Akurat w momencie, gdy mieliśmy okazję tor oglądać nawierzchnia była zdecydowanie bardziej ziemna niż trawiasta.
Kolejny miejscem jest niewielka wioska Morizès (wg francuskiej Wikipedii mieszka tam 545 osób). Wjeżdżając do miejscowości widzieliśmy spore zgromadzenie, a dopiero po podjechaniu bliżej zobaczyliśmy, że na terenie sąsiadującym z torem odbywał się turniej gry w bule. Natomiast na tamtejszym stadionie rozgrywany był mecz piłkarski. Boisko otoczono jest torem o barwie jasnoszarej, podobnej do cementu. O ile prosta startowa wygląda całkiem normalnie, to po wyjściu z pierwszego łuku (dosłownym wyjściu, bo tor pokonywaliśmy przecież na piechotę) zobaczyliśmy irracjonalnie szerokie wejście w drugi łuk, mające grubo ponad 30 metrów szerokości. Żeby było ciekawiej, na środku toru znajduje się studzienka, a boisko piłkarskie jest zdecydowanie wyżej niż tor, choć na prostej startowej były na tym samym poziomie. Coś mi nie pasowało, bo przeglądając na mapach Google ten tor nie pamiętałem tak szerokiej jego części. Po powrocie do domu porównałem obserwacje ze zdjęciami satelitarnymi i okazało się, że kiedyś szerokość była mniej więcej jednakowa, a potem z jakichś powodów poszerzono owal do wewnątrz i stąd pośrodku wzięła się studzienka. To zdecydowanie najdziwniejszy tor jaki widziałem.
Jedziemy dalej. Mijamy La Réole, gdzie wrócimy na nocleg i zatrzymujemy się w Lamothe-Landerron. Obiekt jest zamknięty, ale zza siatki można sobie zobaczyć ten kolejny bardzo dziwny tor, będący tak naprawdę prywatnym obiektem mieszkającego obok właściciela. W telewizji tor wyglądał na bardziej regularny, ale na żywo widać, że jego kształt wynika chyba przede wszystkim z tego, że akurat wyszło tak, a nie inaczej. Nawierzchnia wizualnie podobna jest do tych spotykanych w Polsce, ale to chyba jedyne podobieństwo. Akurat w momencie, gdy oglądaliśmy ten owal, po torach kolejowych sąsiadujących ze stadionem przejechało TGV. A jeszcze przed wyjazdem myślałem sobie, że fajnie byłoby mieć zdjęcie „Pociągu Wysokiej Prędkości” na tle tego właśnie obiektu.
Nieco ponad 10 km dalej na wschód lezy Marmande, czyli największa z miejscowości francuskiego zagłębia żużlowego. Ta całkiem ciekawe miasto, więc poświęciliśmy wcale niekrótką chwilę na zwiedzenie jego części położonej przy dawnych murach obronnych. Część tychże murów wykorzystano zresztą jako bazę dla mozaiki przedstawiającej historię miasta. Głównym tutejszym zabytkiem jest średniowieczny Kościół Notre-Dame. Idąc dalej wzdłuż murów zobaczyliśmy na terenie dawnej fosy cztery koguty oraz pasące się dzikie nutrie, żyjące sobie w pobliskiej rzeczce.
Dalej pojechaliśmy na znajdujący się obok miejscowego lotniska trawiasty tor w kształcie czegoś pomiędzy trójkątem a pięciokątem. Tutaj trawa była bardzo ładnie zadbana. W środku toru do grasstracku znajdował się owal do klasycznego speedwaya mający kształt zdecydowanie najbardziej regularny spośród wszystkich widzianych tego dnia torów. Widać, że jest to zdecydowanie najbardziej „cywilizowany” tutejszy obiekt z odpowiednio dużym parkingiem i zapleczem organizacyjno-gastronomicznym.
Po całym dniu zwiedzanie pojechaliśmy wreszcie do naszego celu, czyli 4,5-tysięcznego miasteczka La Réole, reklamowanego na drogowskazach jako „Ville d’art et d’histoire”, czyli miasto historii i sztuki. Miejscowość ma swój klimat, wąskie uliczki, zabytkowe budowle – bardzo ciekawe miejsce. Najbardziej rzucającą się w oczy budowlą jest stary klasztor (dzisiejszy Urząd Miejski) wraz z Kościołem św. Piotra. Dużo starsza, bo pochodząca z końca XII wieku jest twierdza Château des Quat’Sos, czyli Cztery Siostry. Zachował się także jeszcze starszy dawny ratusz z II połowy XII wieku.
Taki to był wyjazd – trochę żużlowy, trochę wypoczynkowy, trochę krajoznawczy. Jadąc po tym terenie rzucało się w oczy to, że niemal wszystkie tutejsze kościoły pochodziły z podobnego okresu. Budowane były w stylu gotyckim, ale jest to styl zupełnie inny od znanego z naszych terenów. Wydaje się zresztą, że choć wciąż pełnią funkcje sakralne, to jednak do celów, do których zostały zbudowane służą raz, może dwa razy w tygodniu. Czasem są wykorzystywane jako zupełnie świeckie sale koncertowe. Nie widziałem tutaj żadnej budowli barokowej. Z bardziej przyziemnych kwestii, to co było bardzo przyjemne, to darmowe parkingi nawet w bardzo turystycznych miejscowościach. Jeśli ktoś szuka możliwości zwiedzania miejsc, które niekoniecznie goszczą w największych przewodnikach, to gorąco polecam. Najlepiej jednak na miejscu wynająć samochód, bo transport publiczny występuje tu w formie mocno ubogiej. Przykładowo, do Lamothe-Landerron nie dojeżdża żaden autobus, a jeśli chodzi o pociągi, to w weekend zatrzymuje się jeden pociąg jadący od strony Bordeaux i jeden jadący od strony Marmande. Za to w dni robocze stających tu pociągów jest dwa razy więcej.