Indywidualne Mistrzostwa Niemiec w Güstrow

Sobota była dniem rozgrywania indywidualnych mistrzostw w Polsce, Danii, Szwecji i w Niemczech. Udało mi się zobaczyć zawody w Güstrow, gdzie po raz pierwszy miałem okazję gościć. Zdaję sobie sprawę, że spośród tych czterech krajów, u naszych zachodnich sąsiadów poziom żużla jest najniższy, ale mimo to nie mogę narzekać na brak emocji i walki. To była całkiem fajna impreza.

Güstrow jest niespełna 30-tysięcznym miastem w Meklemburgii, a niegdyś także stolicą niewielkiego księstwa Meklemburgia-Güstrow. Gdybyś kręcił się w tamtych okolicach, to zachęcam do odwiedzenia tej miejscowości, bo można zobaczyć całkiem ładną starówkę oraz renesansowy zamek, będący rezydencją tamtejszych książąt. Dodam tylko, że rząd kamienic w północnym skrzydle rynku przypomina mi zielonogórską starówkę, tyle że Güstrow kamienice są o wiele starsze.

Stadion żużlowy jest położony formalnie poza terenem zabudowanym. Dojazd od autostrady nr 19 jest bardzo prosty. Tak naprawdę, to jadąc przed siebie zupełnie przypadkiem odkryłem, że jestem… na miejscu. Już na pierwszy rzut oka widać, że tor jest bardzo krótki, dość wąski i przede wszystkim czarny – prawdziwie żużlowy. Trybuny są dość wysokim nasypie, dzięki czemu wszystko świetnie widać, a jednocześnie kibice są naprawdę blisko całej walki. Według mnie jest to jeden z najlepszych obiektów do oglądania żużla.

Tor jest bardzo specyficzny ze względu na umiejscowieniu linii start-meta, która znajduje się na początku prostej, a nie w jej środku, jak to zazwyczaj bywa. Ponieważ zawodnicy przed wejściem w pierwszy łuk muszą przejechać de facto całą prostą startową, więc siłą rzeczy dużo lepiej startuje się tutaj z pól zewnętrznych, a wygranie biegu jadąc z pola A jest naprawdę wielkim wyczynem.

Na środku murawy stał pojazd z wysięgnikiem z podwieszonym zestawem kolumn, które dawały świetny dźwięk. Jednocześnie rolę polewaczki pełniła stara, ale bardzo żywotna NRD-owska IFA, która lejąc tor wyglądała niczym paw z rozłożonym ogonem. Przy tym była całkiem skuteczna, biorąc pod uwagę upał, z jakim mieliśmy do czynienia.

W obsadzie zawodów zabrakło niestety dwóch zawodników – Michaela Härtela oraz Lukasa Finhage, którzy nie byli na pewno faworytami do medali, ale swoim udziałem podnieśliby poziom sportowy zawodów. Na ten poziom też zresztą narzekać nie mogę, bo żużlowcy stworzyli całkiem fajne widowisko. Widać było na trybunach przede wszystkim kibiców trzech głównych faworytów, czyli Martina Smolinskiego, Kevina Wölberta oraz Kaia Huckebecka. Dodam, że frekwencja była całkiem niezła (tak na oko pewnie ok. 2,5 – 3 tys. ludzi), a fani reagowali bardzo żywiołowo. „Smoła” został wybuczany podczas prezentacji, na co zresztą zareagował uśmiechem, bo też takie przywitanie miało zapewne związek z tym, że był on największym rywalem wspomnianych K. Huckenbecka oraz K. Wölberta, którzy niegdyś reprezentowali barwy miejscowego klubu.

Już w pierwszym wyścigu Kai Huckenbeck stracił punkt po przegranej z Erikiem Rissem. Miał o tyle pecha, że startował wówczas z pola A, a syn mistrza długich torów Gerda Rissa świetnie jechał na dystansie i nie dał się już wyprzedzić. Poza tym faworyci wygrywali swoje biegi w dwóch początkowych seriach. Co ciekawe, Erik Riss w swoim drugim starcie (z pola A) nie zdołał dogonić Lukasa Baumanna, a na linii mety minął go jeszcze jego… brat Mark.

Faworyci spotkali się w biegu IX. Z krawężnika jechał Martin Smolinski, a faworyci miejscowych kibiców z dwóch pól zewnętrznych. Stawkę w kasku niebieskim uzupełniał niepokonany do tej pory Lukas Baumann. Smolinski przegrał oczywiście start i kibice po wyjściu z pierwszego łuku niemal oszaleli. Ale potem skupieni na walce między sobą Huckenbeck i Wölbert pojechali zbyt szeroko, co szybko wykorzystał sprytny Smolinski, broniąc się skutecznie przed atakami rywali. Nadzieje kibiców nieco odżyły, gdy w biegu XVI lider klasyfikacji również znalazł swojego pogromcę w osobie… Erika Rissa. Riss jechał naprawdę rewelacyjnie technicznie, broniąc się przed szalonymi atakami Smolinskiego. Świetny bieg. W ostatniej serii E. Riss prowadził z kolejnym z faworytów nie zostawiając nawet ułamka miejsca na atak. Niestety, zdesperowany Kevin Wölbert na wyjściu z drugiego łuku zahaczył o tylne koło rywala i dość niebezpiecznie upadł. To był jego marzeń nie tylko o zwycięstwie, ale nawet o medalu.

Paradoks tego turnieju polegał na tym, że zawodnik, który pokonał wszystkich faworytów zajął dopiero trzecie miejsce, bo na kresce jednego z biegów stracił punkt na rzecz… swojego brata. Ale to były zawody indywidualne, więc każdy jedzie dla siebie, bo każdy chce być najlepszy. I w tym zawiera się właściwie cały sens żużla – stawać pod taśmą właśnie po to, żeby walczyć do końca.

Podczas zawodów udało mi się zrobić kilka zdjęć. Po trzeciej serii zaniosłem już jednak aparat do samochodu i skupiłem się wyłącznie na śledzeniu rywalizacji. Pewnie wielu kibiców puknęłoby się w głowę na sam pomysł pojechania do Güstrow, gdy w Lesznie odbywał się finał IMP. Finał IMP nagrałem sobie i obejrzałem następnego dnia. Przyznam, że był to naprawdę ciekawy turniej, zepsuty na koniec niestety przez sędziego, który starał się być tak profesjonalny, że zabrał kibicom i żużlowcom zabawę. Jednak frekwencja na Smoku pokazała dobitnie jakie jest prawdziwe zainteresowanie speedwayem w Polsce. Na lidze jest oczywiście więcej ludzi, ale nie jest tajemnicą, że całkiem sporo ligowych kibiców nie interesuje się samą dyscypliną. Wielu z nich nie zna nawet podstawowych przepisów. Nie ma się co oszukiwać, w Polsce fani ligowi mają też w głębokim poważaniu prestiż. Przez wiele lat to obserwowałem i dlatego właśnie pojechałem w miejsce, gdzie ten prestiż ma wciąż ogromne znaczenie, nie tylko dla zawodników, ale także dla kibiców. Poza tym nigdy nie byłem w Güstrow, a tej rangi zawody były świetną okazją do zobaczenia nowego dla mnie obiektu.

Dodam jeszcze na koniec, że bilety były całkiem efektowne, a program zawierał m.in. tabelę triumfatorów IM Niemiec. Co ciekawe, informacje te były podzielone na trzy grupy: od 1991 roku, czyli już po zjednoczeniu Niemiec, a także dane dotycząc mistrzostw RFN i NRD. Nie ukrywam, że zaskoczyłem się tym, że o wiele dłuższą tradycję miały mistrzostwa we wschodniej część, rozgrywane już od roku 1962, podczas gdy na zachodzie rozpoczęły się one aż 17 lat później. To dla mnie o tyle dziwne, że w czasach, które ja pamiętam, czyli pierwsza połowa lat 80-tych zawodnicy ze wschodu nie istnieli praktycznie na arenie międzynarodowej (jedynym zawodnikiem, o którym słyszałem był Mike Ott), podczas gdy Niemcy zachodni mieli mistrza świata Egona Müllera, a poza tym Georga Hacka, Karla Maiera, Gerda Rissa czy Klausa Lauscha. Cóż, cały czas się uczę 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *