Śledząc medialne doniesienia (sensacje, rewelacje, spekulacje) podzieliłem drużyny ekstraligowe na trzy części. Są wśród nich grupy walczących o podium oraz walczących o przetrwanie. Trzeci ze zbiorów jest jednoelementowy, więc nie ma nazwy, bo jak inaczej określić Unię Leszno? Oczywiście podział jest mocno subiektywny, a poszczególne drużyny mogą łatwo zmienić miejsce.
Do walczących o podium zaliczam te, które dążą do wzmocnienia co najmniej jednym zawodnikiem z najwyższej półki, zarówno sportowej, jak i finansowej. Z doniesień medialnych wynika, że liderem tu jest Unibax, bo zaklepał sobie Tomasza Golloba. Nie wiem jak czują się teraz kibice z Gorzowa, ale postawa „Chudego” przez cały sezon mocno śmierdziała zbijaniem KSM-u, na czym teraz mają skorzystać torunianie. A czy faktycznie „Anioły” na tym skorzystają? Tego na chwilę obecną nie wie nikt. Faktem jest, że ich nowy Archanioł Tomasz lubi ścigać się na Motoarenie, przy czym zaznaczam, że świadomie napisałem „ścigać się”, a nie „jeździć”. Może mając ogromny głód ścigania po występach na gorzowskich wybojach faktycznie odzyska formę. Podobno z Gorzowa przyjdzie jeszcze Artur Mroczka, ale on w hierarchii jest na razie raczej cherubinkiem, jako że ma wypełnić lukę po piątym seniorze, którego Unibax nieudanie poszukiwał przez ostatnie kilka miesięcy.
Wielkie plany ma PGE Marma Rzeszów. Jeżeli faktycznie w jednej ekipie uda im się zmieścić Jasona Crumpa, Grzegorza Walaska, Jarosława Hampela, a do tego dołożyć jeszcze solidnego juniora i całkiem przyzwoitą drugą linię, to argumenty jakoby KSM miał wyrównywać szanse poszczególnych drużyn można włożyć między bajki. Będę wdzięczny pani Marcie jeśli zatrudni „Małego”, bo wtedy Jarek będzie drenował jej budżet, a nie zielonogórski. Zresztą jak dla mnie w Rzeszowie, podobnie jak w Toruniu, brakuje jednego, ale za to chyba najważniejszego, elementu – dobrego menadżera. Nie wystarczy kupić gwiazdy, trzeba jeszcze z nich stworzyć drużynę, a to jest trudniejsze zadanie niż się pozornie wydaje.
W grupy „wielkich zakupów” mamy jeszcze Włókniarza i Falubaz. Do zdobycia pozostają Emil Sajfutdinow, Nicki Pedersen i Greg Hancock, choć ten ostatni raczej nie będzie już jednym z liderów. Osobiście wolałbym w Zielonej Górze oglądać swoich, bo sukces wywalczony zawsze smakuje lepiej niż kupiony. Nie widzę sensu wydawania na siłę grubych milionów, żeby mieć teoretycznie mocniejsze zestawienie. Chciałbym, żeby Robert Dowhan powrócił do koncepcji budowania drużyny sprzed 2010 roku. Nie chodzi mi oczywiście o te same nazwiska, ale o ten sam sposób działania. Wiem, że pewnie jestem w mniejszości, ale wolę oglądać zawodników walczących, niż wygrywanie meczów ze względu na różnicę klas. A przecież można stworzyć team nie będący w ścisłej czołówce faworytów, mogący jednak wygrywać z każdym i wszędzie. Przypomina mi się złoto z 2009 roku…
Inna sytuacja jest pod Jasną Górą. Tam po chudych latach pojawiły się większe pieniądze, jest wsparcie ze strony kibiców, a na dotychczasowym składzie nie da się niestety zbudować nic więcej. Tam rzeczywiście potrzeba jakiegoś wzmocnienia, jeśli częstochowianie myślą o powrocie na szczyty. Najlepiej, żeby było to transfer spektakularny, ale nawet ściągnięcie wielkiej gwiazdy nic nie gwarantuje, bo nie da się przecież przewidzieć ani dyspozycji poszczególnych żużlowców, ani kontuzji, które zawsze będą towarzyszyć tak niebezpiecznej dyscyplinie.
Paradoksalnie tegoroczni finaliści w tej chwili nawet nie są pewni otrzymania licencji. Osiągnięto tam sukces i co tego? Z Gorzowa już odeszła połowa seniorów, a może być jeszcze gorzej. W Tarnowie czekają na rozwój wypadków, ale zawodnicy i menadżer mają już w zanadrzu gotową opcję zmiany barw klubowych. We Wrocławiu i Bydgoszczy spłacono zawodników, więc można zacząć myśleć o kolejnym sezonie, co nie oznacza, że będą wzmocnienia. Start kilka tygodni po rywalach nie stawia raczej tych klubów w komfortowej sytuacji. Kibice mają już pewnie dosyć pospolitego ruszenia i składania ekip z tego co zostało na rynku. A tym razem żartów już nie ma, bo spadają aż trzy drużyny. Kto wiem czy najłatwiejszą wersją jazdy w ekstralidze w 2014 roku nie będzie… awans z I ligi. Mam wrażenie, że chyba działacze Startu dopiero przejrzeli na oczy jakie stawki wchodzą w grę, a ponieważ z ich dotychczasowego składu do jako takiej jazdy nadaje się tylko Antonio Lindbaeck (Szwed jest w pełni świadomy, że Start musi go za wszelką cenę zatrzymać), to nie wróżę gnieźnianom wielkich sukcesów. To jest cena zatrudnienia kilku zaawansowanych wiekowo zawodników, których zadaniem było wywalczenie awansu. A co potem? Niestety, kluby nie mające strategii na przynajmniej dwa lata naprzód szybko spadają na dno.
Zostaje Unia Leszno. Wcale się nie zdziwię, jeśli właśnie tam będzie największa niespodzianka okresu transferowego. Podobno Jarek Hampel jest już poza swoim dotychczasowym klubem i obstawiam, że lepiej na tym wyjdą „Byki”. Znajdą kogoś na jego miejsce i jeszcze na tym zaoszczędzą. Unia pokazała w 2010 roku, że można zdobyć tytuł i zdominować dysponując drużyną złożoną w dużej mierze ze średniaków. Lesznianie potrzebują mentalnego lidera, a przy całym szacunku Jarek Hampel chyba nim nie był. Co szykuje prezes Dworakowski? Przekonamy się za kilkanaście dni.
Myślę, że zarówno kibice, jak i działacze powinni sobie odpowiedzieć na czym polega sukces. Czy samo zdobycie medalu za wszelką cenę zasługuje na to miano? Dla mnie sukcesem jest stworzenie dobrej atmosfery wokół drużyny i oglądanie zawodników prawdziwie walczących o jak najlepszy wynik. Nie zawsze efektem jest jednorazowe zwycięstwo, ale czy naprawdę chodzi o to, żeby wszystko wygrywać? Czy chodzi o to, żeby coś komuś udowodnić, albo łatać swoje kompleksy? Człowiek znający swoją wartość nie będzie za wszelką cenę dążył do celu i nie będzie starał się na siłę zadowolić rzeszy zakompleksionych. Kibic przez duże „K” i tak przyjdzie, niezależnie od tego czy drużyna wygrywa czy nie. Tylko pozwólmy Kibicom cieszyć się samym oglądaniem ich ukochanych drużyn. Życzyłbym sobie, żeby mistrzem została drużyna, a nie grupa najemników.
Chociaż przykład Tarnowa sprzed roku temu przeczy, zaryzykowałbym tezę, że w polskiej lidze tworzone z myślą o mistrzostwie od zaraz dream teamy częściej kończyły sezon spektakularnymi porażkami niż oczekiwanym sukcesem.