Za nami pierwsza odsłona półfinałów ekstraligi. Długo przyszło nam czekać na jakikolwiek mecz, bo żużel jest jak giełda. Jeśli w USA sprzedadzą za mało cukierków, to u nas dołuje WIG, a jeśli w czasie imprezy organizowanej przez FIM lub UEM gdzieś w Europie pada deszcz, to odwołuje się ligę w Polsce.
Wczoraj w Toruniu też trochę popadało, ale to akurat wpłynęło na poprawę stanu toru, który zamiast swojej twardości objawił się jako owal sprzyjający walce. A walki było całkiem sporo, głównie dzięki leszczynianom, bo ci podzielili się na dwa obozy i albo byli za szybcy dla gospodarzy i ich wyprzedzali albo za wolni i wówczas wyglądali jak dzieci we mgle. Swoją drogą, to naprawdę wielka sztuka mieć trzech zawodników i zdobyć 44 punkty. Rewelacyjnie pojechali ci, których podejrzewałem o spadek formy czyli Janusz Kołodziej i Jarosław Hampel. Szczególnie „Kołdi” mi zaimponował swoją postawą. Przepraszam za moje podejrzenia, że będzie mu brakowało motywacji do jazdy po niezakwalifikowaniu się do przyszłorocznego cyklu Grand Prix. Paradoksalnie gospodarzy zgubiło dwukrotne sześciopunktowe prowadzenie, bo leszczynianie w 100% wykorzystali rezerwy taktyczne. Para Hampel – Kołodziej, to prawdziwy skarb. Trzykrotnie jechali ze sobą i zawsze przywozili komplet. Do tego Leigh Adams ze swoimi 11 „oczkami” i można jechać nawet, jeśli pozostali zawodzą. W zasadzie „Anioły” miały taką sama taktykę jak Falubaz w Gorzowie – nie przyjeżdżać na ostatnich miejscach i to się w zasadzie udało, bo tzw. druga linia gości zerowała aż 11 razy. Torunianie mieli jednak pecha, że trafili akurat na tak usposobionych liderów Unii. Dodatkowym minusem u nich był Adrian Miedziński, bo zawodnik, który jeszcze półtora miesiąca temu był jedynym przyzwoicie jadącym ich przedstawicielem, teraz wyraźnie nie poradził sobie z presją. I nie była to chyba presja wywierana z zewnątrz. Raczej nie wytrzymał psychicznie. Podobnie było zresztą w ubiegłorocznym finale, kiedy to również pojechał poniżej oczekiwań. „Miedziak” miał też wczoraj trochę pecha, bo dwukrotnie trafił na parę H-K, ale przecież chce być traktowany jak lider swojej drużyny, a jak wiadomo szlachectwo zobowiązuje.
2-punktowa wygrana Unibaksu, to strasznie mała zaliczka. „Byki” jednak nie popadają w samouwielbienie i nauczeni zwycięską porażką Stali Gorzów w Zielonej Górze podkreślają, że to jednak Unibax ma przewagę przed rewanżem. Na chłopski rozum, na Smoku musiałoby się stać coś nienormalnego żeby Unia nie zdobyła co najmniej 46 punktów. Trójka liderów nie zdobędzie już raczej 41 punktów (chociaż, kto wie?), ale trudno też oczekiwać, że Troy Batchelor i Damian Baliński pojadą tak katastrofalnie. Szczególnie Balon będzie się chciał zrehabilitować za swój występ, bo jest przecież „Bykiem” z krwi i kości. A w takich meczach, to często decydujący argument. Wystarczy spojrzeć na lubuskie derby żeby się przekonać, ile znaczą wychowankowie.
W Toruniu w końcu na meczu ligowym pojawiła się większa ilość kibiców, którzy zajęli wg oficjalnych danych trochę ponad 2/3 miejsc na trybunach Motoareny. Nie wiem czy to powód do radości dla sterników Unibaksu. Obiektywnie patrząc, to jednak raczej smutne, że nawet mecz z takim rywalem o taką stawkę nie jest w stanie przyciągnąć tylu fanów ilu było tam w zeszłym sezonie.
Teraz trzeba czekać jeszcze dwa dni na mecz w Zielonej Górze. Gospodarze mają problemy ze składem. Co prawda Greg Hancock potwierdził swój przyjazd, ale Fredrik Lindgren odpuścił dzisiejszy mecz w Elite League i jutrzejszy w Elitserien, która jest przecież jego macierzystą ligą. Nawet jeśli Freddi przybędzie na W69, to trzeba się liczyć ze słabszym występem. Niestety, raczej nie pokaże się u nas Niels Kristian Iversen, bo ma mecz w Danii. Ze swoim klubem podpisał kontrakt na 10 lat i wątpliwe jest żeby rezygnował z występu dla swojego Holsted na rzecz Falubazu. Pieniądze są co prawda większe w Polsce, ale też trzeba sobie jasno powiedzieć, że PUK ma prawo czuć się oszukany, bo zielonogórski klub nie pozwolił mu na pokazanie swoich niemałych umiejętności. Wątpliwe więc żeby myślał o przedłużaniu kontraktu, a co za tym idzie, trudno liczyć na jego zaangażowanie. Jedyną motywacją są w takim wypadku finanse, ale jak wiadomo pieniądze, to nie wszystko.
Patrzyłem na listę zawodników zastępowanych. Falubaz może zastosować tę opcję, ale w formie ograniczonej, bo Freddie ma czwartą średnią. Mógłby być zastąpiony więc przez Protasa, Zengiego, Duzersa i Aleksa Loktajewa. Czy to mogłoby pomóc? Trzeba się zastanowić i pospekulować, ile punktów mógłby zdobyć Lindgren. Z drugiej strony trener Piotr Żyto wielokrotnie podkreślał, że najważniejsze jest zdrowie. Mam nadzieję, że będzie wierny tej postawie i nie wystawi na siłę Szweda.
Liczę, że bezpieczną wygraną byłby wynik 52:38 lub oczywiście wyższy. Wiem, że to głupie gadanie, bo przecież najpierw trzeba w ogóle rozstrzygnąć ten pojedynek na swoją korzyść, a potem dopiero myśleć o zdobyciu przewagi. Na pewno trzeba zastosować podobną taktykę jak w Gorzowie czyli starać się nie przyjeżdżać na ostatnich miejscach. Nie będzie to zadanie łatwe, bo choć Betard nie dysponuje takimi armatami jak Tomasz Gollob czy Nicki Pedersen, to posiada coś wartościowszego czyli pięciu dość równych zawodników. Prawdą jest, że są to żużlowcy dość chimeryczni w tym sezonie, niemniej potrafiący się sprężyć i w ważnym momencie pojechać bardzo skutecznie. Co najważniejsze, robią to wszyscy na raz. Stąd, jak pisałem wcześniej, zdobywają ostatnio albo powyżej 50 punktów albo poniżej 40.
Wrocławski klub zastosował ciekawą i, nie da się ukryć, oszczędnościową strategię przed sezonem. Przystąpił do rozgrywek z kadrą… siedmioosobową. Potem dokooptowano jeszcze dwóch juniorów na potrzeby rozgrywek młodzieżowych, z których zwolniony został Maciej Janowski, jako jeden z filarów drużyny, co zabezpieczało go przed niepotrzebną kontuzją. Ponieważ liczba zawodników jest dokładnie równa liczbie miejsc potrzebnych do obsadzenia pojedynczego spotkania, więc każdy z nich miał pewne miejsce w składzie. Nie było nerwów związanych z tym tematem i generalnie wychodzi to na plus, wszak wrocławski klub awansował do strefy medalowej. Jedynym wyjątkiem, który nie potwierdza słuszności obranej drogi jest Daniel Jeleniewski, który dołuje straszliwie w tym roku i mam nadzieję, że swoją dyspozycję potwierdzi także w środę. Jego słaba forma jest być może wynikiem przedsezonowych zawirowań i chęci zmiany klubu pomimo ważnego kontraktu. Tę ważność Daniel podważał, ale jego argumenty były dość wątłe i nie zostały poparte przez żużlowe władze. Smród jednak się wydobył i być może przeszkadza mu w jeździe. Nie wpływa to jednak na całość zespołu, bo reszta w zasadzie całkiem nieźle sobie radzi bez „Jelenia”. Niemała w tym zasługa trenera Marka Cieślaka. Można go nie lubić, ale trzeba przyznać, że potrafi ze zawodników spoza pierwszej dziesiątki pod względem skuteczności zmontować niezły team, który sprawdza się szczególnie w najważniejszych momentach.
Na koniec kilka zdań o tym, co dzieje się na dole ekstraligi. Tam pierwszy mecz o życie się nie odbył z powodu złego stanu toru. Zrobiła się z to niezła afera, bo gospodarze twierdzą, że robili co mogli, ale ulewa sprawiła, że tor tak nasiąkł iż nie dało się przygotować, mimo korzystnej pogody w niedzielę. Z kolei goście poprzez swojego trenera twierdzą, że oprócz deszczu atmosferycznego, z pomocą sprzętu mechanicznego typu polewaczka, wytworzono tam sztuczny mikroklimat. No, niedokładnie tak się wyraził, ale taki był sens. To dość poważne oskarżenie, bo udowodnienie takich praktyk skutkowałoby walkowerem, a tym samy spuszczało Włókniarza do pierwszej ligi. Najśmieszniejsze jest to, że od soboty był tam delegat ekstraligi, który nic nie zauważył. Prawda jak zwykle leży gdzieś po środku. Jeśli próbuje się przygotować nawierzchnię przyczepną i po głębokim zbronowaniu przyjdzie ulewa, to woda wnika tak głęboko, że niewiele można potem zrobić. Wystarczy przypomnieć sobie ubiegłoroczny finał ekstraligi w Zielonej Górze. Z drugiej strony gospodarzom chyba nie zależało specjalnie na rozegraniu tego spotkania. Wszak kontuzjowani są Jonas Davidsson, Peter Karlsson i Tai Woffinden. Zresztą Brytyjczyk i tak nie pojechałby, bo tego samego dnia rozgrywany był w Rye House finał Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Świata, w którym jechał inny „częstochowianin” Lewis Bridger oraz bydgoszczanin Szymon Woźniak. Jeśli więc aż trzech żużlowców startowało w imprezie FIM-owskiej i jedna z ekip jest osłabiona bardziej, to doprawdy tajemnicą komisarza ekstraligi jest, dlaczego obligatoryjnie ten pojedynek nie został przeniesiony na inny termin. Swoją drogą trener Polonii Jacek Woźniak.
Można powiedzieć, że deszcz decyduje o medalach i spadkach. Człowiek nie zapanował nad siłami natury, które są często nieprzewidywalne. Jeśli jednak nie można z nimi wygrać, to nie znaczy, że czasem nie można ich wykorzystać. Polak potrafi…