Bydgoszcz – Srebrny Kask 2021

Nareszcie! Po ponad siedmiu miesiącach przerwy znów byłem na stadionie żużlowym. Udało mi się po raz pierwszy w tym roku obejrzeć na żywo zawody. Okazją był czwartkowy turniej o Srebrny Kask, który rozegrany został w Bydgoszczy.

Ostatni raz na tym stadionie byłem w 2012 roku i przyznam, że poza nową trybuną na przeciwległej prostej niewiele się tutaj zmieniło, co niewątpliwie związane jest z trudnymi losami bydgoskiego klubu i bolesnym upadkiem ze szczytów światowego speedwaya na sam dół tej hierarchii. Nie zmienia to jednak faktu, że zawody są tutaj przyjemne dla oka, choć stosunkowo niskie trybuny nie ułatwiają oglądania. Mogłem oczywiście pójść na nową trybunę, ale nie znałem specyfiki tej części obiektu i trochę bałem się tego, że jeśli tam wejdę, to już tylko z tego miejsca będę mógł śledzić zawody, a przeciwległa prosta nie jest moim ulubionym miejscem. W sumie nie żałuję, bo chodziłem sobie po całej reszcie obiektu.

Tak się zastanawiam czy według reguł narzuconych przez Speedway Ekstraligę bydgoską imprezę można uznać za ważną, jako że zabrakło jednego z najważniejszych elementów żużlowego widowiska – dziewczyn pokazujących kolory na starcie. Szok! Tak na serio, to tego typu zawody udowadniają, że cały ten wizerunkowo-telewizyjny cyrk jest kompletnie zbędny. Gdy zawodnicy wyjechali do pierwszego wyścigu i rozpoczęli próbne starty, wreszcie do moich uszu dotarł ten jakże przyjemny hałas, a jednocześnie zaciągnąc się można było wonią spalanego oleju. Nie da się tego wytłumaczyć komuś, kto nie jest kibicem żużla.

Już pierwszy wyścig pokazał jak dziwnie potoczyć się mogą losy. Po starcie niezagrożenie prowadził Wiktor Przyjemski – wielka nadzieja całego bydgoskiego środowiska żużlowego. Niestety przy wyjściu z pierwszego łuku trzeciego okrążenia podniosło Krzysztofa Sadurskiego, który spotkał się z bandą na środku przeciwległej prostej, a jadący za nim Mateusz Bartkowiak wjechał najpierw w wielką mgłę (kurzyło się okrutnie), a następnie w motocykl rywala. W powtórce – zgodnie z ewangeliczną zasadą – pierwsi byli ostatnimi, a ostatni pierwszymi. To feralne miejsce jeszcze kilka razy dało o sobie znać, zwłaszcza w biegu XII, gdy przed trójką nadjeżdżających rywali na tor upadł prowadzący Wiktor Lampart. Na szczęście nikomu nic wielkiego się nie stało.

Ogólnie turniej był całkiem ciekawy. Młodzi zawodnicy pokazali sporo walki i mogli sobie pojeździć pod samą bandą, niejednokrotnie nabierając prędkości po mniej lub bardziej kontrolowanym odbiciu od ogrodzenia. Wygrał co prawda faworyt, ale za jego plecami sporo się działo. Ogólnie to był całkiem fajny przegląd najlepszych aktualnie młodzieżowców w Polsce. Warto zaznaczyć, że dwóch uczestników nie mogło jeszcze startować w lidze ze względu na wiek: Wiktor Przyjemski z Polonii Bydgoszcz oraz Damian Ratajczak z Unii Leszno. Obaj zaprezentowali się nieźle, choć w przypadku młodego Byczka trzeba mocno popracować nad startami.

Chodząc sobie między miejscowymi kibicami mogłem nieco podsłuchać, jak wielkie nadzieje są wiązane z ich młodym wychowankiem. Wiktor Przyjemski faktycznie jest utalentowany, prezentuje dobrą skuteczność, ale obawiam się, że te wielkie oczekiwania mogą go zdusić po rozpoczęciu przygody z ligą. Niestety, w ciągu kilku dni dwukrotnie miał groźne upadki i pewnie będzie także potrzebował nieco czasu, żeby dojść do siebie. Jeden z tych upadków był w ostatnim biegu czwartkowego turnieju. Na tor musiała wyjechać karetka, ale okazało się, że będąca dosłownie kilka metrów od leżącego na torze zawodnika nie była w stanie przejechać przez wielką hałdę nawierzchni, która uzbierała się tam przez całe zawody (karetka ma inny wjazd niż zawodnicy i traktory, na wysokości dawnego wjazdu z parkingu). Po tym jak ambulans odjechał do szpitala większość, nieco podłamanych, kibiców opuściła stadion, nie czekając już na powtórkę XX biegu.

Także i ja nie czekałem już na powtórkę, bo jednak trochę kilometrów miałem do przejechania. W drodze powrotnej czas umilał mi audiobook „Kult” Łukasza Orbitowskiego, który szczerze polecam i chętnie odwiedzę w niedalekiej przyszłości Oławę, ponieważ tam rozgrywa się akcja tej książki, żeby na własne oczy zobaczyć jak niewiele zostało po objawieniach z lat 80-tych, na które zjeżdżało po kilkadziesiąt tysięcy ludzi dziennie. Nawet nie o same objawienia czy też „objawienia” tu chodzi, ale o rzeczywistość czasu po stanie wojennym i naszą ówczesną mentalność, której wciąż sporo w nas zostało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *