Dwa dni speedway’a

Mamy za sobą żużlowy weekend w Zielonej Górze. Dwa finały w dwa dni – niezła średnia. Fajnie, że organizatorzy nie kombinowali z torem, dzięki czemu w końcu można było zobaczyć przy W69 dobre ściganie. Mimo wysokiej porażki z Unią uważam, że końcówka sezonu była całkiem udana. Z jednym zastrzeżeniem.

Podczas obu imprez nawierzchnia była w zasadzie taka sama, obsada na dobrym poziomie. Co więc sprawia, że finały tak się od siebie różniły? W sobotę mieliśmy fajną atmosferę i widzów dopingujących swoim zawodnikom. To było właśnie to, co chciałbym oglądać na trybunach. Niestety niedziela, to kompletna porażka. Poziom chamstwa jaki znów pojawił się w sektorze leszczyńskim oraz na pierwszym łuku zdecydowanie przekroczył pewną granicę. Niestety nic się z tym nie robi. Na murawie mamy spikera, którego wszyscy mają bardzo głęboko, bo próbuje być tak neutralny i politycznie poprawny, że czasem aż się niedobrze robi. Co za tym idzie, jego teksty są ignorowane przez ludzi siedzących na nowej trybunie, a w zasadzie jego nawoływania przynoszą skutek wręcz odwrotny. Zresztą p. Kawicki już nie raz udowodnił, że potrafi jakże pięknie nic nie powiedzieć, ale teraz coraz częściej milczy. Szczególnie wtedy, gdy dzieje się coś, co jest jakby nie po myśli zarządu. Koniec o spikerce, bo za bardzo odszedłem od tematu. Nie wiem co można poradzić na tych krzykaczy. Jest przecież ustawa o ochronie języka polskiego, jest monitoring, jest system imiennej sprzedaży biletów. Wszyscy głośno klnący powinni zbiorowo zostać osądzeni (skoro są tak silni w grupie) i kilku po karze pieniężnej może by trochę zmądrzało. Pewnie nie wszyscy, bo spora część, to ludzie ślepo podążający za przywódcą stada, niezdolni do samodzielnego myślenia. W ich przypadku konieczna jest zmiana „koszowego”. Myślę, że przy odrobinie dobrej woli ze strony odpowiednich służb skuteczne odsunięcie tego człowieka od megafonu nie byłoby specjalnie trudne. Skończę już o idiotach na trybunach, bo na torze na całe szczęście działo się całkiem sporo.

Finał Indywidualnych Mistrzostw Polski był naprawdę turniejem na dobrym poziomie. Tor pozwalał na walkę i zawodnicy o wykorzystali. Stworzyli naprawdę świetne widowisko i wielkie dzięki im za to. Doskonałą formę potwierdził Janusz Kołodziej i zasłużenie wygrał. Rzadko zdarza się żeby 9 punktów dało czwarte miejsce. To właśnie czwarte miejsce od piętnastego dzieliły zaledwie cztery „oczka”. To pokazuje jak wyrównane zawody mogliśmy oglądać. Szkoda tylko Tomka Gapińskiego, bo miał strasznie dużo pecha podczas upadku. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie uderzenie motocyklem. Będzie miał pewnie kłopot przy szukaniu nowego klubu, bo w Gorzowie raczej nie zostanie. Kontuzja opóźni przygotowanie do nowego sezonu. Szkoda chłopaka. Przy okazji tego wypadku wróciła kwestia nieobecności Tomasza Golloba. Wczoraj minęła jedenasta rocznica fatalnego karambolu we Wrocławiu. Podtrzymuję swoje zdanie, że zawodnik miał prawo podjąć taką decyzję, ale forma jest nie do przyjęcia.

Dziś miało być kolejne święto żużla i na torze rzeczywiście było. Unia okazała się zdecydowanie lepsza. „Byki” miały piorunującą końcówkę, głównie dzięki temu, że do ładu ze sprzętem doszli Janusz Kołodziej i Jarosław Hampel. Liczyłem na minimalne zwycięstwo Falubazu i gdy po dziesięciu biegach był remis, nie spodziewałem się, że mecz zakończy się takim samym wynikiem jak spotkanie w rundzie zasadniczej. Wielka szkoda, bo na tym poziomie rozgrywek porażka różnicą14 punktów na własnym torze to kompromitacja. Pewnie mocno oberwie się trenerowi Piotrowi Żyto za zrobienie zmiany przed meczem. Grzegorz Zengota nie udźwignął ciężaru bycia czarnym koniem i zamiast rewelacji był najsłabszym zawodnikiem meczu. Popisał się co prawda jednym, tyleż odważnym co desperackim, atakiem, ale nie zmienia to niestety oceny ogólnej jego występu. Najgorszą rzeczą jaką zrobił Zengi była  taśma w drugim biegu. Zmarnował w ten sposób rewelacyjne czwarte pole startowe. Łatwo być wielkim ekspertem po fakcie. Nie da się powiedzieć ile punktów zdobyłby Niels Kristian Iversen. Może więcej, może tyle samo. Faktem jest, że Duńczyk zasłużył sobie na jazdę swoim występem w półfinałach i odsunięcie akurat jego było kolejnym, bardzo nieuczciwym zachowaniem ze strony zielonogórskiego klubu wobec niego. Cóż, trener zaryzykował i niestety okazało się, że jego decyzja nie była trafna. Pewnie gdyby PUK pojechał słabo, to ci sami ludzie powiesiliby naszego trenejro  na pierwszej ulicznej latarni za odstawienie Grzesia. Tak to już jest z kibicami.

Warto podkreślić, że najbardziej w Falubazie zawiedli ci, którzy mieli bardzo dobrą sobotę. Grześ Zengota – dwa indywidualne zwycięstwa w finale IMP-u, można żartobliwie powiedzieć: jedyny niepokonany zawodnik tej imprezy. W niedzielę kompletna klapa. Fredrik Lindgren – wicemistrz Szwecji. W niedzielę przeciętniak z jedną fenomenalną akcją, kiedy to minął na dystansie Jarosława Hampela i Troya Batchelora. Rafał Dobrucki – II wicemistrz Polski. W niedzielę słabiuteńka postawa. Ciężko to jakoś sensownie wytłumaczyć. Z drugiej strony weźmy Damiana Balińskiego. Wczoraj piętnasty zawodnik IMP-u, dziś klucz do zwycięstwa Unii. Jedynym jasnymi punktami w zielonogórskiej drużynie byli Greg Hancock i Patryk Dudek. Reszta, no właśnie. Określenie tak doświadczonych żużlowców jak Protasiewicz, Dobrucki, Lindgren czy Zengota jako reszta o czymś świadczy. Żaden z nich nie potrafił zdobyć więcej punktów niż nasz junior, który przeciez dopiero drugi sezon jeździ w lidze. Jeśli taki kwartet robi w sumie 18 punktów, to nie da się wygrać meczu. Dobrego świadectwa nie wystawia też fakt, że do piętnastego wyścigu desygnowany został Fredrik Lindgren, mający na swoim koncie sześć punktów. W biegu tym było zresztą sporo kontrowersji. Zielonogórscy kibice głośno protestowali przeciw wykluczeniu Szweda. Całkiem niesłusznie, bo jego wina była bezsporna. Atakował przy krawężniku i ewidentnie podciął Damiana Balińskiego. Działo się to przy wejściu w drugi łuk, a to jest bardzo specyficzne miejsce, ponieważ sędzia ze swojego stanowiska nie potrafi prawidłowo ocenić sytuacji. Zawodnik atakujący blisko kredy zasłania rywala i często patrząc z prostej startowej nie można jednoznacznie powiedzieć co się tam tak naprawdę stało. W tym celu sędzia udaje się na stanowisko komentatorskie i… okazuje się, że żadna z trzech kamer nie pokazuje najważniejszej rzeczy. Telewizja Polska ma dziwną technikę umieszczania kamer tak, że prostą startową pokazują wszystkie, a przeciwległej… żadna. Stąd arbiter miał spory problem i długo wahał się z podjęciem decyzji, która z miejsca w którym ja siedziałem była oczywista.

Zdarzyło się dziś coś, czego dawno nie było przy W69. Chodzi mi o ciszę jaka ogarnęła stadion po zakończeniu XIII wyścigu. Cały pierwszy łuk zamilkł. Sytuację wykorzystał kibice leszczyńscy, którzy zaczęli coś tam skandować. Zielonogórscy fani z nowej trybuny widać długo dochodzili do siebie, bo nie potrafili nic wykrzyczeć. Może koszowy był chwilowo nieczynny. Wkrótce cały ogromny sektor ożywił się i zaczął znów hałasować. Nie było to jednak hasło „hej, hej, Falubaz” ani nawet „nic się nie stało”. Poleciał utwór pt. „Pierdolę cię”. Ręce mi wtedy opadły. Żenada sięgnęła dachu. Nie rozumiem dlaczego cały czas utwierdza się tych ludzi w przekonaniu, że są najlepszymi kibicami na świecie. Owszem, są fajne oprawy na poziomie, jest kilka dobrych przyśpiewek, jest moc, więc po co te wulgaryzmy? Bycie kibicem Falubazu polega na kibicowaniu Falubazowi. Tymczasem przy meczach ze Stalą Gorzów i Unią Leszno wszystko idzie w kierunku bycia przeciw innym. Taka widać nasza natura, że musimy mieć wroga, bo bez tego życie staje się bezcelowe. Zasada ta działa niestety nie tylko w sporcie.

Czegoś zabrakło w Falubazie. Tegoroczne play-offowe mecze na własnym torze pozostawiają spory niedosyt. Trudno mieć pretensje do toru, bo był równy, do walki. Myślę, że po prostu taka jest w tym roku różnica między Falubazem a Unią Leszno. Jesteśmy słabsi i, trzeba to sobie szczerze powiedzieć, srebro jest dla nas ogromnym sukcesem. Na więcej raczej naszych zawodników nie będzie stać. Brakuje prawdziwego lidera. Piotrowi Protasiewiczowi i Rafałowi Dobruckiemu nie udało się powtórzyć dyspozycji z poprzedniego sezonu, Greg Hancock jechał w kratkę, pozostali częściej zawodzili niż zdobywali punkty. Jedynym, który zasłużył na prawdziwą pochwałę jest Patryk Dudek, bo zrobił zdecydowanie więcej niż od niego wymagano. Teraz pozostaje czekać na rewanż i mieć nadzieję, że żółto-biało-zieloni godnie zakończą sezon.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *