Spieszmy się cieszyć żużlem, tak szybko…

O tym, że speedway w ujęciu ogólnym jest w kryzysie nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Czy jest to swego rodzaju okres przejściowy, czy zmierzch ukochanego sportu? Na to pytanie trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć, ale tej drugiej opcji nie można wykluczyć. Niestety.

Pierwszym warunkiem zrozumienia nie tylko samego kryzysu, ale przede wszystkim jego skali jest konieczność wstania z polskiego fotela i zdjęcia klapek z oczu. Polski żużel i nasza po wielokroć naj… liga świata istnieje w dużej mierze dzięki pracy wykonywanej gdzieś na żużlowej europejskiej prowincji, na którą nasze polskie kibicowskie „słoiki” patrzą z pogardliwym uśmieszkiem. Jeśli padnie ta żużlowa prowincja, to padnie także nasza liga, bo zwyczajnie zabraknie zawodników.

Myślę, że każdy żużlowiec kiedyś marzył lub nadal marzy o zostaniu mistrzem świata. Może warto przypomnieć jak wyglądała walka o ten tytuł trzydzieści czy czterdzieści lat temu. Wtedy mieliśmy jeden turniej, który był wielkim świętem. Żeby dostać się do finału trzeba było przejść przez gęste sito eliminacji. I nieważne czy było się mistrzem świata czy chłopakiem z jakiejś polskiej, czechosłowackiej czy austriackiej prowincji, który wywalczył nominację własnej krajowej federacji – każdy musiał wziąć udział w eliminacjach. A te dzieliły się na kontynentalne (kiedyś 5 miejsc w światowym, po transformacji ustrojowej – 7) oraz interkontynentalne (odpowiednio: 11 oraz 9). W eliminacjach kontynentalnych były rundy wstępne (dla słabszych), potem ćwierćfinały, półfinały i finał kontynentalny. Do finału interkontynentalnego można było awansować z finału brytyjskiego, skandynawskiego lub zamorskiego (Australia, Nowa Zelandia, USA, Kanada). Do każdego z tych finałów wiodła oczywiście drabinka eliminacji.

Od 1995 roku zamiast jednego finały IMŚ mamy cykl Grand Prix, który oczywiście broni się tym, że ważniejsza jest regularność niż jednorazowy wyskok. Niespodzianką można być kilka razy, ale nie da się utrzymać równej formy przez cały sezon, jeśli nie jest się bardzo dobrym zawodnikiem. Fajnie? Oczywiście, przecież jest sprawiedliwiej. Na etapie samych zawodów cyklu SGP pewnie tak, ale gdy spojrzymy na eliminacje to już tak pięknie nie jest. Twórcy cyklu od początku dążyli do wyselekcjonowania, wzorem Formuły 1, elitarnej grupy zawodników i maksymalnego ograniczenia niekontrolowanych niespodzianek. Dlatego z eliminacji do cyklu trafia zaledwie… trzech żużlowców. A że w eliminacjach wziąć mogą udział także aktualni uczestnicy cyklu, realnie awansuje tam jeden lub dwóch nowych uczestników. I niestety zabetonowano elitę żużla. Gdy kariery pokończyli mistrzowie i wirtuozi tego sportu tacy jak Hans Nielsen, Tony Rickardsson, Leigh Adams, Ryan Sullivan, Billy Hamill, Sam Ermolenko, Jimmy Nilsen, Greg Hancock, Mark Loram, weszło jeszcze pokolenie młodych wilków wychowywanych przy mistrzach (Jason Crump, Tomasz Gollob, Andreas Jonsson, Nicki Pedersen), które znów właściwie zajęło podia na wiele sezonów. Gdy także ci zaczęli odchodzić, okazało się, że nowe pokolenia są lekko nijakie. Brakuje większych osobowości wśród dzisiejszych zawodników po trzydziestce. Trzeba to zacząć odbudować, ale zadanie nie jest proste, skoro większą szansą dostania się do elity jest uznaniowość organizatorów szumnie nazywana stałymi dzikimi kartami, niż wywalczenie awansu na torze.

Nie chcę podważać tutaj oczywiście tytułów mistrzowskich zdobywanych dzisiaj, ale trudno mi uznawać trzykrotnego mistrza świata Bartosza Zmarzlika czy Leona Madsena za wirtuozów w historii tego sportu. Oczywiście, to są bardzo dobrzy żużlowcy, ale do bycia tymi wyjątkowymi czegoś im brakuje. Czego? Może tego pierwiastka wirtuozerii, jakiego od starych mistrzów wymagały ówczesne realia? Może właśnie tego udowodnienia, że jest się najlepszym w tym jednym konkretnym turnieju, raz w roku? Margines błędu wtedy był niemalże zerowy. Dziś wystarczy awansować regularnie do półfinałów poszczególnych rozgrywek, nawet z ósmego miejsca, a potem pojechać dwa przyzwoite wyścigi i będzie się medalistą mistrzostwa świata. W szczególności B. Zmarzlik bardzo dobrze przystosował się do dzisiejszych warunków i zasad rozgrywania turniejów cyklu SGP, potrafiąc je wykorzystać w 130%. Chciałbym zobaczyć go w warunkach dawniejszych, gdy musiałby startować w eliminacjach, np. we Włoszech, Austrii czy Węgrzech, a potem w tym jednym turnieju udowodnić, że jest najlepszy. Czy miałby szansę? Na pewno tak. Niestety, sprawdzić tego dziś nie można, a sam B. Zmarzlik nie jest zbyt chętny do jazdy na torach, których nie zna, w zawodach o czapkę śliwek, gdzie liczy się prestiż, a nie pieniądze. Właśnie ta zamknięta grupa zawodników startująca tylko tam, gdzie można zarobić, jest jednym z największych problemów dzisiejszego żużla. A właściwie, będąc precyzyjnym, jest jednym z najlepiej zauważalnych efektów prawdziwego problemu. O tym za chwilę.

Po to, żeby cykl Grand Prix mógł zaistnieć, zapewne musiały zostać spełnione warunki, zgodnie z którymi jego pomysłodawcy mogliby zarobić odpowiednie kwoty. Między bajki można włożyć teksty o chęci propagowania speedwaya, bo po 28 latach działania tego cyklu żużel jest tak samo niszowym sportem, jak był wcześniej, tylko mamy coraz mniej zawodników, a jednocześnie coraz więcej tunerów, działaczy, polityków, dziennikarzy, którzy na speedwayu zarabiają, oferując rzeczy coraz bardziej doskonale w nim niepotrzebne. Gdzie odbył się pierwszy, historyczny turniej cyklu Grand Prix? Oczywiście w Polsce, a dokładniej we Wrocławiu, kiedy to przy wypełnionych po brzegi trybunach Tomasz Gollob rzutem na taśmę wygrał te zawody. I generalnie pewnie na tym polegał pomysł, żeby jak najwięcej pieniędzy wyciągnąć od Polaków, którzy, choć narodem byli biednym, to skłonni byli jednocześnie płacić bajońskie sumy za poczucie uczestnictwa w wielkim żużlowym świecie. Oczywiście wpuszczano tam tylko polskie pieniądze, a samych Polaków już nie bardzo, bo przecież nikt nie chciał dzielić się łupem. Minęło 28 lat. Czy coś się zmieniło? Niewiele.

Cóż, skoro nie dopuszczono Polaków do czerpania zysków z SGP, to Polacy postanowili zrobić podobny numer, tylko w ramach federacji europejskiej. I tak z Indywidualnych Mistrzostw Europy, czyli biedniejszej wersji IMŚ (takie mistrzostwa, żeby ci słabsi też mogli mieć jakieś medale), powstał cykl Speedway Euro Championship, znany jako SEC. Pojawiły się pieniądze, więc namówiono zawodników z SGP do udziału, przez co jeszcze bardziej ograniczono dostęp do dodatkowych zawodów żużlowcom mającym mniejszą siłę przebicia. Zasada była dokładnie taka sama, czyli ograniczamy dostęp przypadkowym przybłędom z eliminacji, promujemy ludzi, którzy sprawdzili się nam rok wcześniej i uznaniowo dodajemy swoich faworytów, czyli rozdajemy dzikie karty. Dodatkowo puszczamy zawody w Eurosporcie. Docelowo oczywiście SEC miał być pierwszym etapem próby przejęcia SGP, ale ta sztuka się nie udała, bo też udać się nie mogła. One Sport, bo to jest przecież formalny organizator cyklu SEC, otrzymał w 2016 roku prawa do organizacji IMŚJ i tutaj po raz pierwszy zetknąłem się z dziwnym przypadkiem.

Pierwszy finał tej nowej formuły IMŚJ organizowany był w King’s Lynn. Udało mi się tam polecieć (to była moja pierwsza samotna wyprawa na Wyspy) i jakież było moje zaskoczenie, gdy bodajże na trzeciej stronie programu zawodów zobaczyłem zdjęcie p. Ryszarda Czarneckiego. Nie byłem zadowolony, bo przecież nie po to uciekałem od polskiego żużla, żeby trafiać w sam środek układów i układzików. Z czasem patronatów nad zawodami owego europosła zrobiło się coraz więcej, więc przestało mnie dziwić jego zdjęcie w programie pardubickiego żużlowego weekendu, którego pierwszą częścią był turniej IMŚJ, a obecnie jest to finałowy turniej SEC. Jakoś tak zaczęło się rzucać w oczy, że trud patronowania podjęty przez polityka powiązany był ze sponsorowaniem poszczególnych imprez przez polskie Spółki z udziałem Skarbu Państwa. Po co? Powiedzmy, że nie domyślam się.

Przejdźmy do polskiej ligi. Wielkie pieniądze, czy raczej obietnice wielkich pieniędzy wyrażone w podpisywanych kontraktach, pojawiły się na wielką skalą w naszym kraju od 1991 roku (w okresie największej biedy i bezrobocia) i towarzyszą nam do dzisiaj. Nie wiem ilu kibiców zadawało sobie pytanie: dlaczego my Polacy, będąc społeczeństwem dużo biedniejszym płacimy zawodnikom dużo więcej niż Brytyjczycy, Szwedzi, Duńczycy czy Niemcy? Ilu kibiców zadaje sobie pytanie: ile rzeczy można by zrobić w naszych miastach z pieniędzy przekazywanych przez samorządy na opłacanie wygórowanych żądań tego cyrku objazdowego, którego uczestnicy dziś jeżdżą u nas, a jutro u naszych rywali? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest banalnie prosta: pieniądze były tak wielkie, bo inaczej zawodnicy zagraniczni nie przyjechaliby do nas. Te wielkie pieniądze po kolei zaczęły niszczyć właściwie wszystkie kluby. Nie ma w Polsce ani jednego ośrodka, który zachowałby ciągłość działania od 1991 roku. Niektóre bankrutowały więcej niż raz, ale właściwie wszystkie powracały i po raz kolejny brały mniej lub bardziej czynny udział w nakręcaniu samobójczej spirali finansowej.

Ponieważ żądania finansowe zawodników nie malały, a kluby podpisywały kontrakty, na które nie miały pokrycia finansowego, od 2007 roku powołano spółkę Ekstraliga Żużlowa, która prowadzi rozgrywki w najwyższej polskiej lidze i miała zagwarantować m.in. profesjonalizm organizacyjny, wysoki poziom sportowy, kontrolę finansową klubów oraz ograniczanie żądań finansowych. Tyle teorii. W praktyce sytuacja była coraz gorsza, a kluby były w tak kiepskiej kondycji, że groziło to zawaleniem się całego systemu. Od 2015 roku sponsorem tytularnym została firma PGE, a od 2016 roku znacząco zwiększyły się pieniądze od telewizji Canal+, która wygrała przetarg. Sytuacja ustabilizowała się na tyle, że EŻ zaczęła ograniczać prawa startu zawodników w innych ligach, podcinając w ten sposób gałąź, na której sama siedziała. Po kilku latach ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy i zaczęto nieco luzować ograniczenia i współpracować, ale prawdopodobnie nie da się naprawić szkód, które spowodowała pazerność Ekstraligi Żużlowej. Swoją drogą, dziś widać w jakim stanie były polskie kluby ligowe i jak finansowo wyglądało zaplecze żużla w naszym kraju, skoro telewizja i sponsorzy otrzymali właściwie 100% decyzyjność w kwestii kształtu rozgrywek i terminów rozgrywania meczów. Canal+ jednak wszedł w ślepą ulicę, bo poza żużlem i polską Ekstraklasą piłkarską nie ma właściwie żadnych innych ofert sportowych wyróżniających tę platformę na rynku.

Mi narzuca się jedno pytanie: skoro kluby nie miały pieniędzy, to dlaczego zamiast ograniczenia wydatków i przestrzegania regulaminów finansowych, dosypano sztucznie pieniędzy do tego polskiego systemu i zwiększono wydatki? Przecież to jest nielogiczne. Odpowiedź może być jedna: prawdopodobnie komuś opłacała się taka operacja. Komu? Oczywiście tym, którzy podpisali umowy sponsorskie. Na tym polega paradoks polskiej ligi, że tutaj ewidentnie chodzi o to, żeby rozgrywki były możliwie jak najdroższe. Nie chce mi się teraz wyszukiwać konkretnych przykładów, ale pewnie znalazłaby się całkiem spora grupa sporych wydatków, które są doskonale niepotrzebne. Bo czy naprawdę muszą być na meczach dziewczyny przy starcie? Czy naprawdę po parkingu muszą biegać ludzie z kamerami i wyszukiwać sytuacji krępujących dla zawodników, żeby ich upokorzyć? Czy reporterzy muszą zadawać durne pytania, na które zawodnicy nie mogą szczerze odpowiedzieć, bo zostaną ukarani przez centralę?

Efekt działań Ekstraligi Żużlowej jest taki, że stworzono kolejnego żużlowego potwora, który zaczął zjadać własny ogon, bo szybko okazało się, że poziom polskich rozgrywek ligowych wcale się nie podwyższa, a dobrych zawodników zaczyna brakować. Jaki jest efekt na zewnątrz? Wzmacniamy elitarną grupę zawodników bardzo dobrze zarabiających, których stać na coraz droższych tunerów, przez co zwiększamy przepaść dzielącą bogatych od biednych. Te działania Ekstraligi Żużlowej są niestety nieprzemyślane i bardzo krótkoterminowe. Teraz próbuje się zakopywać dziury, które wykopano kilka lat temu. Powołanie rozgrywek Ekstraligi U24 czy organizowanie Speedway Camp, to świetne pomysły, ale ciągłe podrażanie kosztów uprawiania żużla poprzez sztuczne dorzucenie pieniędzy sprawia, że nowe dziury wykopywane są koparką, a próbuje się je zasypywać łopatą.

Przeliczanie wszystkiego na pieniądze sprawia, że brakuje ośrodków szkolących nowe pokolenia żużlowców. Centrala próbuje wymuszać szkolenie pod groźbą kar, ale wymyślono system karzący akurat tych, którzy jeszcze to u nas robią. Sztucznie wymusza się „aktywność” klubów poprzez rozgrywki DMPJ czy teraz Turniejów Par Juniorów, ale intensywność jest tak duża, że ciężko teraz w sezonie zorganizować jakiekolwiek inne zawody, które nie są kontrolowane przez centralę.

Płacąc wielkie kwoty najlepszym zawodnikom właściwie zagwarantowano sobie święty spokój, bo żaden z nich nie ma jaj, żeby ten kretyński system zanegować. I widać gołym okiem, że to co jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu było pasją żużlowców, dziś jest zwyczajną pracą. To, co zrobił Patryk Dudek, ograniczają się do startów wyłącznie w weekendy jest najlepszym podsumowaniem przystosowania się do okoliczności. Teraz wypada czekać na naśladowców.

Liga naszym włodarzom nie wystarczyła, więc zaczęto dodawać kolejne turnieje z patronatem pana europosła. Mecze reprezentacji, trzy turnieje IMP zamiast jednego, MPPK, MIMP, Złoty Kask. Oczywiście wszystkie sponsorowane przez jakąś Spółkę z udziałem Skarbu Państwa. Po co? Znów się nie domyślam.

To, co trochę chaotycznie napisałem wyżej to chyba najbardziej widoczne problemy, ale nie jedyne. Niestety, w wielu krajach dochodzi do kłótni pomiędzy środowiskami związanymi z federacją i poszczególnymi klubami. Tak jest w Słowenii, na Węgrzech, szału nie ma w Niemczech, a Anglicy potrafią wymyślić tak absurdalne przepisy, że czasem ręce opadają. Nie ma niestety pomysłów federacji FIM Europe na aktywizowanie ośrodków właśnie w Słowenii, na Węgrzech, w Chorwacji, Austrii, Rumunii. Nie wiem czy w sumie udałoby się w tych krajach zebrać stawkę tradycyjnych zawodów indywidualnych. Marnie wygląda sytuacja w Finlandii, w Estonii ostatnie zawody były bodajże przed pandemią.

I co dalej? Na dzień dzisiejszy właściwie nie ma pomysłu na rozwój żużla. W dużej mierze m.in. przez centralizację i wyznaczenie elitarnej grupy zawodników, koszty sprzętu przekraczają możliwości nawet mieszkańców bogatych krajów. Ten sport jest za drogi, a najwyższą cenę płacą ci, którzy chcą go uprawiać na dobrym poziomie, ale jeszcze poza Polską. Jeśli nic nie zmieni się na lepsze, to będziemy mieli podział na żużlową Formułę 1 i speedway czysto amatorski, a brakować będzie klasy średniej.

Pora kończyć ten długi tekst, więc przejdę do krótkiego podsumowania.

W jaki sposób działa zdecydowana większość żużlowych ośrodków poza Polską, Wielką Brytania, Danią czy Szwecją? Najczęściej za całość odpowiada grupa miejscowych pasjonatów, którzy organizują zawody raz lub kilka razy w roku, a każdy taki turniej często jest swego rodzaju lokalną tradycją, bywa takim małym świętem. Jeśli będziemy dążyć do pokazywania wyłącznie tego, co jest spektakularne i może przynieść duże pieniądze organizatorom, to zabijemy małe ośrodki, a przez to zabijemy także ten sport. Na razie rzeczywistość zmierza w tę właśnie stronę, bo stosunkowo niewielka, ale wpływowa grupa ludzi rozkręciła karuzelę finansowej zagłady, której nie chce zatrzymać i chyba nie potrafi.

Zawodnicy, szczególnie z naszego kraju, zapomnieli czym jest prestiż. Zwykły kibic poza Polską i Szwecją ma szansę zobaczyć mistrza świata tylko w turniejach cyklu SGP. Zwiększając liczbę zawodów centralnie sterowanych właściwie zablokowano możliwości organizacji tradycyjnych turniejów indywidualnych, które są podstawą speedwaya. Od wielu lat włodarze polskiego żużla nie potrafią uszanować najstarszego turnieju na świecie, czyli Zlatej Prilby, złośliwie wyznaczając terminy finałów akurat w ten pardubicki weekend.

Ciężko to pisać, ale nie widzę na chwilę obecną szans na przetrwanie żużla dłużej niż 10-15 lat, w takiej formie jak wygląda on obecnie. Cieszmy się więc tym, że można wciąż znaleźć zawody o czapkę śliwek, których nam jeszcze żużlowa centralizacja nie zabrała. Zbyt mało jest zawodników ze światowej czołówki, dla których żużel jest czymś więcej niż realizacją kontraktów i umów sponsorskich. Zbyt drogi jest sprzęt, zbyt dużo jest ludzi chcących na tym wszystkim szybko zarobić.

A tak na marginesie., to aż dziw bierze, że w Polsce są wciąż dziesiątki tysięcy kibiców, którzy cieszą się z tego, że ktoś ich wymiernym kosztem organizuje sobie życie na niezłym poziomie. Nie wiem czy jest jakikolwiek inny kraj, gdzie ludzie cieszyliby się, że z ich podatków opłaca się żużlowcom stawki kilkukrotnie wyższe niż w bogatych krajach.

Można zażartować, że skoro na speedwayu da się jednak zarobić, to nie jest źle. Z moich obserwacji wynika, że ludzie chcą się ścigać, a żużel jest wciąż atrakcyjną formą ekstremalnych emocji. Jest jednak idiotycznie drogi, bo mamy cały garb zarabiających na nim, który próbowałem tutaj choć częściowo określić. Dochodzą do tego zaostrzone przepisy dotyczące głośności, które mocno odbiły się na trwałości i cenie sprzętu. Brakuje na pewno realnej konkurencji wobec silników GM, sprzętu gotowego do jazdy bez poprawek tunerów. Jeśli polskie pieniądze mają iść na żużel, to fajnie żeby szły na rozwój przyjaznej technologii. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, to my właściwie nic, poza kevlarami, nie produkujemy dla żużla. Była próba z tłumikiem Leszka Demskiego, ale efekty były marne. Ciekawe czy udałoby się coś stworzyć we współpracy z Czechami, na bazie doświadczeń Jawy? Uda się przetrwać ten kryzys?

2 thoughts on “Spieszmy się cieszyć żużlem, tak szybko…

  • 11-09-2023 z 09:50
    Permalink

    100% true. As always.

  • 19-09-2023 z 11:30
    Permalink

    Nie da się już tego zmienić i zatrzymać. Niestety

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *