Nico – Paco, czyli Mistrzostwa Włoch w Lonigo

Wyjazd do Lonigo był jednym z moich tegorocznych żużlowych priorytetów. Nie wiem dlaczego, ale bardzo chciałem tutaj przyjechać. Tą chęć spotęgowało jeszcze zamknięcie obiektu od sezonu 2019. Kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o szansach na powrót speedwaya, a potem te szanse się urealniły, to oczywiście zacząłem kombinować jak można byłoby się tam wybrać. Pierwsze po przerwie zawody odbyły się w październiku 2022 roku, ale wtedy uczestniczyłem w austriackim weekendzie i tej decyzji nie żałuję, bo był to bardzo udany wyjazd.

Po przeanalizowaniu tegorocznego terminarza okazało się, że w grę wchodzi jedynie weekend 14-15 października, więc zarezerwowałem ten czas w kalendarzu. Początkowo miałem jechać sam, ale ostatecznie pojechaliśmy we dwójkę i to była bardzo dobra opcja, bo oprócz Lonigo i Wenecji, które miałem w planie, dysponując na miejscu samochodem, zwiedziliśmy kilka innych ciekawych miejsc. Sam podróżowałbym na pewno wyłącznie komunikacją publiczną. Tym razem w grę wchodził wyłącznie transport lotniczy, bo przejazd własnym autem zająłby nieporównanie więcej czasu i byłby znacznie droższy. Przelatując nad Alpami można było podziwiać z góry piękne widoki, choć oczywiście nie były to najwyższe szczyty tego pasma górskiego.

We Włoszech byłem po raz pierwszy i nie bardzo wiedziałem czego spodziewać się zarówno w temacie tutejszych krajobrazów, dróg, jak i  ludzi. Po wylądowaniu w Treviso i załatwieniu wszystkich formalności ruszyliśmy w drogę do Wenecji. Samochód zostawiliśmy przy jednej ze stacji kolejowych, a do zabytkowej części udaliśmy się pociągiem. Ponieważ Waldek był tutaj wcześniej, więc pełnił rolę przewodnika. Mieliśmy około 4-5 godzin czasu zarezerwowanego, więc bez większego pośpiechu mogliśmy przejść obok najbardziej znanych miejsc, przystanąć kiedy chcieliśmy popatrzeć na jakiś widok albo zrobić zdjęcia. Dało się przejść uliczkami, a słońce – choć mocno świeciło – nie utrudniało zwiedzania. Mieliśmy taki komfort, że mogliśmy nawet zgubić się i zupełnie przypadkiem wejść w rejony mniej uczęszczane przez turystów. Nie było oczywiście szans na wejście do Bazyliki św. Marka, ale  zwiedzaliśmy mniejsze i młodsze kościółki. W sumie Wenecja ma sporo uroku, przynajmniej w takim październikowym okresie. Nie potrafię wyobrazić sobie jak wygląda w pełni sezonu.

Potem ruszyliśmy w drogę do Lonigo. Przez długi czas widoki były podobne – równina, pola i mijane miejscowości z kościółkami, obok których stały smukłe dzwonnice. Ich wysokość świadczyła zapewne o zamożności właścicieli w czasach, gdy były budowane. Dopiero kilka kilometrów przed celem naszej podróży na horyzoncie pojawiły się pagórki i góry, a wraz z nimi także oraz więcej winnic. Na miejscu byliśmy parę minut po godzinie 19:00, więc był czas, żeby wypić kilka piw i wreszcie spróbować się wyspać.

W sobotę mocno niespiesznie spędziliśmy poranek, po czym ruszyliśmy w drogę do Badia Calavena – górskiej miejscowości, w której znajduje się prywatny tor, na którym bodajże do 2016 roku ścigali się także żużlowcy. Obiekt cały czas jest wykorzystywany przez zawodników flat tracka, która to dyscyplina jest we Włoszech popularniejsza od żużla. Tor jest pięknie położony, ma czarną nawierzchnię i kształt przypominający łagodniejszą rampę dla skaterów z mocno podniesionymi łukami. Obracając się na drugim łuku można patrzeć na alpejskie szczyty wystające zza bliższych zalesionych gór. Piękny owal ze wspaniałymi widokami, więc wielka szkoda, że nie startują już tutaj żużlowcy. Według mnie władze włoskiego i międzynarodowego speedwaya powinny zrobić wszystko, żeby czarny sport tutaj wrócił. Strasznie podobały mi się wzgórza pokryte ciągnącymi się winnicami i gaje oliwne. To taka namiastka Włoch, które można zobaczyć na zdjęciach.

Wracając z Badia Calavena zajechaliśmy jeszcze do centrum Lonigo na zwiedzanie lokalnych zabytków. W centrum miasteczka znajduje się ogromna świątynia z przysadzistą kopułą, zupełnie inny niż spotykane po drodze kościółki. Nie można było jednak wejść do środka, bo okazało się, że kościół otwierany jest wyłącznie na nabożeństwa. Ciekawostką było to, że ogromne drzwi nie miały klamek i otworzyć je można tylko od środka. Obeszliśmy więc starszą część Lonigo i udaliśmy się do pokoju.

W sobotę słońce grzało naprawdę mocno. Na stadionie w Lonigo byliśmy niespełna godzinę przed zawodami. Znów udało nam się trafić na dobrą widoczność, więc mogłem zrobić zdjęcia z drugiego łuku z wieżyczką, a w tle zielona wzgórza z XVI-wieczną willą Roca oraz wieżą Klasztoru św. Daniela. Nie wiedziałem jakiego poziomu spodziewać się po uczestnikach zawodów, ale jednocześnie bardzo chciałem ich zobaczyć. Liczyłem się oczywiście z tym, że wszystko skupione będzie wokół dwóch głównych aktorów, czyli Nicolasa Covattiego i Paco Castagny. Do tego Anże Grmek, Celina Liebmann, Nicolas Vicentin i Matteo Boncinelli. Reszta była dla mnie mniejszą lub większą niewiadomą. Wspomniani główni aktorzy różnią się praktycznie wszystkim – od charakteru rozpoczynając, a na stylu jazdy kończąc. Nico raczej wyglądający na nieśmiałego, stojący z boku. Paco lubiący być w centrum zainteresowania, czasem wręcz irytujący. I swego rodzaju pokaz różnicy był widoczny już podczas prezentacji, gdy Paco Castagna wykonywał różnego rodzaju wygibasy.

Już pierwsza seria pokazała, że poziom uczestników jest bardzo mocno zróżnicowany. Z dobrej strony pokazali się Niccolo Percotti i Andrea Battaglia, którzy stoczyli ciekawy pojedynek zakończony zwycięstwem tego drugiego, po ataku na wyjściu z pierwszego łuku ostatniego okrążenia. Może niezbyt efektowny, ale za to bardzo skuteczny był Mattia Carpanese. Niestety, w VII biegu Andrea Battaglia goniący za M. Boncinellim, ratując się przed uderzeniem w tylne koło rywala, zanotował upadek, który wyglądał na w miarę kontrolowany, jednak zawodnik ten nie pojawił się już więcej na torze i nie wystartował także w niedzielnych zawodach.

Z czasem tor coraz bardziej dawał się we znaki szczególnie słabszym zawodnikom. Na ekstremalnie szerokich łukach nawierzchnia była ściągana właściwie tylko w węższej połowie, więc trzeba było trzymać gaz, żeby jadąc połową toru przejechać przez bardzo miękkie części. Były momenty, gdy silniki słabszych zawodników wręcz cichły na wyjściu z pierwszego łuku, a oni niemal stawali w miejscu. Widać było, że traktory nie są w stanie rozwieźć luźnego materiału, który przesypywał się niczym żwir. Z kolei przy wejściu w pierwszy łuk tworzyła się coraz większa i dłuższa koleina.

W XI biegu doszło do pierwszego pojedynku Nico – Paco, który padł łupem tego drugiego. Paco oczywiście nie omieszkał celebrowania tego zwycięstwa. W XIII biegu doszło do groźnego wypadku, gdy na drugim łuku pierwszego okrążenia postawiło Kevina Cocco, w którego tylne koło uderzył jadący szerzej Michele Menani. Po dłuższej chwili obaj wrócili do parkingu o własnych siłach. M. Menani dokończył jeszcze sobotnie zawody, ale żaden z dwójki żużlowców już nie pojawił się obsadzie niedzielnego turnieju.

Do przedziwnej sytuacji doszło w biegu XV, gdy na przeciwległej prostej niespodziewanie podniosło prowadzącego Niccolo Percottiego. Żużlowiec ten zanotował upadek, a cała reszta uczestników zwolniła, żeby go wyminąć i spodziewała się przerwania wyścigu. Sygnału od sędziego jednak nie było, więc po chwili kontynuowano wyścig, a N. Percotti wsiadł z powrotem na motocykl i… rozpoczął pogoń. Ponieważ, jak napisałem wyżej, poziom uczestników był zróżnicowany, więc ten ambitny żużlowiec zdołał jednego z rywali jeszcze wyprzedzić. Tutaj akurat śmiechu było co niemiara, ale taki jest właśnie urok tego typu zawodów.

Ostateczna kolejność została ustalona w wyścigu finałowy, czyli kolejnym pojedynku Nico – Paco. Tym razem Nico nie pozostawił rywalowi złudzeń i odniósł piąte zwycięstwo w piątym turnieju cyklu mistrzostw Włoch. No i tak to właśnie wygląda. Paco wygrywa rundę zasadniczą, Nico wygrywa finały.

Na trybunach mieliśmy możliwość, oczywiście z pomocą tłumacza, porozmawiania z panem Francesco, który był tutaj na pierwszych zawodach w 1964 roku, a potem także po reaktywacji żużla i powstaniu obecnego obiektu w roku 1977. Pan Francesco miał ze sobą tablet, w którym pokazywał nam różnego rodzaju stare zdjęcia i zeskanowane programy. Można powiedzieć , że to taki lokalny człowiek – historia, bardzo sugestywnie przedstawiający swoje opinie. Potem poszliśmy zobaczyć na tor, ale traktor dość mocno wbijając się w tor wyrównał koleinę przy wejściu w pierwszy łuk. W parkingu z włoskich zawodników pozostał już tylko Matteo Boncinelli, a poza nim zawodnicy z zagranicy.

Po powrocie do pokoju trzeba było obowiązkowo wykąpać się, bo zakurzeni byliśmy okrutnie. Potem znów piwko i znów można było się wyspać.

W międzyczasie odkryłem, że niedaleko – w miejscowości Motagnana – znajduje się dawny tor. Pojechaliśmy więc tam rano, a na miejscu okazało się, że stara część miasta otoczona jest dookoła wielkimi murami obronnymi. Mogliśmy więc połączyć zwiedzanie z historią żużla. Udało się wejść na obiekt, na którym widać było zarys dawnego bardzo długiego toru. Okazało się, że owal miał aż 780 metrów długości i wykorzystywany zarówno w zawodach klasycznych, jak i w longtracku (info od Wiktora Balzarka). W internecie wciąż można znaleźć sporo programów z tutejszych zawodów z lat 70-tych. W mieście udało nam się wejść do kościoła, bo akurat skończyła się msza św. Chwilę pozwiedzaliśmy i kościelny zaczął ogłaszać, że zamyka kościół. Kościelny jest tak samo ważny jak woźny w szkole, więc trzeba było wyjść. Na głównym placu Montagnany odbywał się jakiś targ, więc można było podziwiać owoce, warzywa i różnego rodzaju produkty z serii mydło i powidło.

W niedzielę na stadionie w Lonigo pojawiło się już więcej kibiców. Były także dziewczyny podprowadzające, chyba wynajęte z jakiejś agencji modelek – bardzo wysokie i dość atrakcyjne. Najwyraźniej jednak na żużlu były po raz pierwszy. Znały kolejność kolorów, ale nie wiedziały od której strony liczy się kolejność torów. Kibice jednak szybko zareagowali i w kolejnych biegach kolory zgadzały się kolejnością pól startowych.

Z siedemnastu zawodników pozostało już tylko czternastu i ciekawe jest to, że programy na niedzielę uwzględniały już taką okoliczność. W tabelce było osiemnaście wyścigów i finał. Inaczej spojrzałem na tor. Wcześniej byłem święcie przekonany, że owal jest długi, ale na noclegu poszukałem informacji i  okazało się, że ma tylko 334 metry, za to łukach mają aż 22 metry szerokości, co zresztą okazało się zgodne z sobotnimi pomiarami Waldka metodą kroków.

W niedzielę dużo bardziej musiał napocić się Nico Covatti, bo w V biegu przegrał start z Anże Grmekiem. Potem tradycyjnie w pojedynku Nico – Paco w fazie zasadniczej wygrał ten drugi. Bardzo ciekawy był wyścig XIII. Covatti znów przegrał start, tym razem z Mattią Carpanese i rozpoczął szaleńczą pogoń jadąc szerzej. Wreszcie na wyjściu z pierwszego łuku trzeciego okrążenia Nico ściął do krawężnika i wyprzedził rywala na prostej. Wchodząc jednak wąsko z dużą prędkością w drugi łuk został wyniesiony nieco na zewnętrzną, co natychmiast wykorzystał Mattia Carpanese atakując przy krawężniku. Pojedynek był iście zacny, ale niestety podczas tego ataku obaj żużlowcy spotkali się i upadli. Winnym był M. Carpanese, a N. Covatti wstał po dłuższej chwili i wrócił piechotą do parkingu.

Finał znów lepiej rozegrał Nico i wygrał szósty turniej. I taka to niesprawiedliwość, że choć w ich pojedynkach w ten weekend mieliśmy remis, to Covatti wygrał 2:0.

W niedzielę organizatorzy inaczej przygotowali tor. Wejście w pierwszy było tak twarde, że zamiast koleiny był tam długi czarny ślad po oponach. Nad stadionem wisiały ciężkie chmury i momentami bardzo mocno wiało. Ostatecznie okazało się, że spadło raptem parę kropli, wiatr wyciszył się, a chmury przeszły bokiem.

Cóż pozostało? Wyspać się i w poniedziałek wyruszyć w drogę powrotną. Ale znów okazało się, że po drodze można zobaczyć ciekawe rzeczy. Najpierw piękny widok na Vicenzę z górującego nad miastem Sanktuarium Matki Bożej z Monte Berico. I znów możliwość zwiedzenia kolejnego ciekawego miejsca i obserwowania zachowań ludzi w miejscu dla nich świętym. Dla mnie jest to ciekawe doświadczenie, bo choć teraz w takich obiektach jestem już tylko turystą, to jeszcze kilka lat temu byłem po stronie tych wiernych. Ot, taka moja przeszłość.

Czym byłby kolejny dzień bez żużla? Niedaleko Treviso udało się znaleźć kolejny stary żużlowy obiekt z bandą, wieżyczką, studzienkami i nawet miejscem na słupek startowy. To miejscowość Giavera del Montello. Potem jeszcze obiad (carbonara), krótka wycieczka po Treviso i przejazd na lotnisko.

Wspaniały wyjazd, podczas którego udało się zobaczyć dużo więcej niż przewidywałem jadąc do Włoch. Trafiliśmy na świetną pogodę, dobrą widoczność i naprawdę fajne zawody pomimo różnorodnej stawki. To było bardzo udane zakończenie tegorocznego sezonu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *